Mały Tybet 2016 – relacja Agnieszki Milik

19 września 2018

Mały Tybet 2016

Będzie nieco po babsku czyli z odrobiną liryzmu. Zacznę od tego, że zawsze interesowały mnie Himalaje i właśnie one i tylko one. Nie znaczy to, że kwestionuję inne, przepiękne góry z równie przepięknymi szczytami. Niemniej, mi zawsze chodziło o Himalaje! Czemu – prawdopodobnie jest to wynikiem faktu, że mój okres dojrzewania przypadł na czas największych sukcesów Wandy Rutkiewicz, która stała się żywym obrazem mojego nastoletniego umysłu. Jej hart ducha, siła i pewien rodzaj bezwzględności wdrukowały się na stałe w podświadomą część mojej osobowości.

I tak bardzo chciałam tam jechać i widzieć te jakże kosmiczne w wyobrażeniach Himalaje, aż zweryfikowałam mój pogląd z rzeczywistością! Wprawdzie od marzenia do urzeczywistnienia minęło trochę czasu, bo życie, studia, praca… Wreszcie nastąpił STOP rozważaniom i od części teoretycznej przeszłam do części praktycznej.

Pierwsze Himalaje pojawiły się w 2016 roku. Była to część północna głównej grani Himalajów, położona w Indiach, na samiutkiej północy, w rejonie zwanym Ladakh. Jest to kraina, która krajobrazowo, kulturowo i etnicznie przypomina Tybet, stąd jej nieformalna nazwa Ladakh – Mały Tybet. Ten etniczno-geograficzny region politycznie przynależy do Indii (stan Dżammu i Kaszmir). Mimo pewnego pogmatwania – ku uproszczeniu powiem że, są to najwyższe rejony Indii PN wchodzące w główną grań Himalajów.

Ladakh to kraina buddyzmu. Zamieszkują ją niezwykle pogodni, niepodatni jeszcze na europejski fetysz „mamony” ludzie. Są potomkami, podobnie jak większość mieszkańców Ladakhu, Tybetańczyków, którzy przywędrowali na te tereny ponad tysiąc lat temu. Posługują się językiem należącym do grupy języków tybetańskich. A jak powszechnie wiadomo Chiny dominują ówczesny Tybet włącznie z jego kulturą i religią, zatem Ladakh wolny od chińskich wpływów pozostaje ostatnią nienaruszoną oazą żywej kultury tybetańskiej. Ja osobiście jestem tak dalece zafascynowana kulturą i religią buddyzmu tybetańskiego, że dla mnie oprócz górskich uniesień, była cała paleta uniesień duchowych.

Nasza wyprawa zaczęła się w miasteczku Śrinagar położonym na wysokości 1500 m n.p.m. dokąd przylatuje samolot z Delhi. Sukcesywnie wędrowaliśmy przez kolejne kilkanaście dni, przez kolejne przełęcze, wznosząc się coraz wyżej. Codzienna wędrówka liczyła w granicach 9-10 godz., a do pokonania bywało 17 km. Maksymalne dzienne podejście w górę zgodnie z zasadami aklimatyzacji liczyło do 500 m przewyższenia. Niemniej należy to podzielić na odcinki. Z racji, że szliśmy nieustająco w górę, ale w krainie przełęczy, nasza wędrówka polegała na ciągłych podejściach i zejściach, stąd takie rozciągnięcie czasowe. Niejednokrotnie walczyłam z morderczym zmęczeniem, ale najbardziej dokuczał mi brak pełnego oddechu. Na wysokości 5000 m. n.p.m. ilość tlenu w powietrzu spada do 50 proc. tego, którym oddychamy na naszych wysokościach. Płuca wałczyły, a ja razem z nimi!!! Walkę uważam jednak za wygraną, a cel osiągnięty, bo kulminacyjny moment – przełęcz Kanji La (ok. 5300 m.) a następnie podejście ok. 200 m. grzbietem nad przełęczą (czyli łącznie 5500 m) uwieńczone zostało śmiechem  i zdjęciem z jogiczną pozycją bakhasana (miałam wewnętrzne założenie aby na każdym ze zdobytych szczytów wykonać pozycję jogi). Dzisiaj sądzę, że takie założenia były również wynikiem euforii wynikającej z lekkiego niedotlenienia . Aczkolwiek niezależnie od założeń i wysokościowej euforii, kluczowa dla powodzenia wyprawy okazała się aklimatyzacja, która w tym wypadku zadziałała celująco. Okazało się wówczas, mój że organizm zechciał współpracować z umysłem, a uwierzcie na tych wysokościach mózg i ciało potrafią sobie wzajemnie zaprzeczać i nie wchodzić w dialog, o czym miałam przekonać się dwa lata później…

Sumując doświadczenia – był to wymagający treking oscylujący na wysokościach 5 000 m. z długimi odcinkami, wieloma trudnymi przejściami przez górskie strumienie (o temperaturze bliskiej zeru), z wieloma przełęczami, którego uwieńczeniem było przekroczenie magicznych 5 000. Był to również treking wielu bonusów w postaci zwiedzania buddyjskich klasztorów i udziału w ceremoniach klasztornych, zatopienia się w codzienności ludzi wysokich gór, która jest nader skromna, absolutnie związana z cyklami przyrody i wciąż daleka od „dóbr” cywilizacji. Wspomnę tylko, że podczas trwania trekingu nie mieliśmy łączności absolutnie z nikim poza sobą. Telefonia komórkowa w tej części Himalajów nie dociera, natomiast używanie telefonów satelitarnych jest prawnie zabronione przez Indie, gdyż używa ich wyłącznie wojsko. Sytuacja na granicy indyjsko-pakistańskiej wygląda tak, że granica położona wysoko w górach non stop jest patrolowana i stacjonują tam wojska obu stron. Co swoją drogą jest o tyle ciekawe, że zarówno pakistańscy, jak i indyjscy wojskowi będąc na czynnej służbie stacjonują niejednokrotnie w asyście himalaistów, tudzież odwrotnie. Byliśmy tam zdani tylko na wiedzę naszych przewodników oraz wzajemne wsparcie, które okazało się kluczowe. Niestety każdego z nas coś dopadało. Nagły skok temperatury ciała, uciążliwy katar, wysoka gorączka, nagłe bóle głowy, rozstrój żołądka, a nawet lekkie omamy nie ominęły praktycznie żadnego z nas. Na szczęście każdy dostał po jednej przypadłości na osobę! Zatem dało się żyć! A najważniejsze że udało się wrócić… po to by podjąć kolejne wyzwanie, które pojawiło się dwa lata później!