Przygoda z Elbrusem

12 września 1998

Moja przygoda z Elbrusem zaczęła się gdzieś około marca, kiedy drogą najgłupszego w życiu fuksa trafiłam na człowieka, który nie dość, że był na Kaukazie w zeszłym roku, to w tym roku również się tam wybierał, ba, nawet miał ochotę mnie również tam zabrać.

W ten właśnie sposób 16 sierpnia 1998 roku stanęłam u stóp Elbrusa, przy początkowej stacji kolejki. Było nas tam jedenastu Polaków (w tym dwie Polki) oraz bliżej nieokreślona liczba Rosjan, w każdym razie było ich mniej niż dziesięciu, a wśród nich nasz nieoceniony przewodnik Kola Zapakował nas wszystkich do kolejki i rozpoczęła się jazda do jednej stacji, do drugiej, potem przesiedliśmy się na wyciąg krzesełkowy i tak dotarliśmy na wysokość 3800 metrów, dotąd dla mnie kompletnie nieosiągalnej. Tam w bazie, tuż powyżej ostatniej stacji wyciągu, rozlokowaliśmy się w tzw. boczkach. Kola zaordynował, w ramach aklimatyzacji, wycieczkę do położonego czterysta metrów wyżej Prijutu 11 podobno najwyżej położonego schroniska w Kaukazie.

Podczas wędrówki w górę, kiedy mijaliśmy kolejne fałdy terenu, które zasłaniały nam widok Prijutu, zdziwieni zauważyliśmy ciemny, gęsty dym bijący w niebo trochę dziwny jak na dym z komina, ale w końcu „to jest Rosja”, jak odpowiadał nasz szef Jacek, na wszelkie komentarze dotyczące sytuacji, które zastawaliśmy podczas wyprawy. Tymczasem zza ostatniego podwyższenia wyłonił się Prijut. Szkoda, że nikt nie robił zdjęć, bo wyglądało to jak lądowanie kosmitów obły, trochę futurystyczny kształt schroniska z małymi okienkami, z których wydobywał się gęsty dym. Z daleka zobaczyliśmy, jak z górnych okienek wyrzucany jest sprzęt : plecaki, śpiwory, buty, po chwili zrzucono na dół linę, po której zaczęli zjeżdżać ludzie. Widziałam, jak pewien człowiek wyszedł przez górne okienko, nie zdołał utrzymać liny i spadł na ziemię, z całkiem poważnej wysokości. Później to chyba jego zwożono na toboganie do naszej bazy i później kolejką w dół. W każdym razie wyglądało to dziwnie niepoważnie, ci biegający wkoło ludzie, czasami w skarpetkach, po śniegu, krzyczący, w tej niezmierzonej i niewzruszonej scenerii górskiej… trudno to opisać. My oczywiście zaproponowaliśmy pomoc, ale kiedy okazało się, że najlepszym co zrobimy, jest możliwie szybkie zniknięcie i nieprzeszkadzanie, skwapliwie się do tego zastosowaliśmy i wróciliśmy do bazy z wielkimi oczami.

Na zdjęciu obok znajomi Rosjanie, w tle tak obecnie wygląda Prijut 11
Na zdjęciu obok znajomi Rosjanie, w tle tak obecnie wygląda Prijut 11   

Na następny dzień przewidziana była wyprawa na Skałki Pastuchowa, jako kolejny etap aklimatyzacji, a potem, 18 sierpnia droga na szczyt. Bez wdawania się w szczegóły powiem tylko, że wtedy na szczyt nie udało się wejść, większość ekipy zeszła ze Skałek Pastuchowa, a reszta nie doszła nawet do przełęczy pomiędzy wierzchołkami. Tak więc generalny i decydujący atak na szczyt musiał odbyć się 19 sierpnia i to był termin ostateczny, dłużej tam nie mogliśmy siedzieć ze względów finansowo-żywnościowych.

19 sierpnia zerwaliśmy się raniutko o pół do trzeciej, spakowaliśmy trochę żarcia, przezornie nabraną wieczorem wodę z Plussszami, wzięliśmy latarki, założyliśmy raki i ruszyliśmy na podbój szczytu. Dookoła było zupełnie ciemno, tylko na stoku pobłyskiwały latarki ekip, które wyruszyły przed nami. Kopuły szczytowe niewyraźnie majaczyły się na tle nieba. W ciemnościach minęliśmy pozostałość po spalonym Prijucie, dająca się łatwo wyczuć silnym zapachem spalenizny. Zaczęło wstawać słońce. Na różowiejącym niebie widać było Wenus Gwiazdę Jutrzenki (wiem, bo mi właśnie wtedy ją kolega pokazał…). Kiedy doszliśmy do Skał Pastuchowa było już jasno. Tam zrobiliśmy dłuższy postój połączony z jedzeniem. Ponieważ przed wyjściem nie jadłam prawie wcale, więc na Skałkach rozsądek kazał mi wpychać w siebie czekoladę zupełnie bez apetytu, ale jadłam, żeby mieć energię do wejścia.

 

Nieco powyżej Skał Pastuchowa, Kola nasz przewodnik kazał nam podzielić się na trzyosobowe zespoły, które miały iść w miarę możliwości razem. Kiedy jedna osoba z trójki zdecydowałaby się schodzić (uznałaby, że nie jest w stanie dalej iść), to razem z nią musiałaby, jako obstawa, schodzić cała trójka. Ku swojemu zdumieniu, dwóch „liderów” stawki, idących cały czas daleko na przedzie, zaproponowało mi dołączenie do nich jako „tej trzeciej”. Później, kiedy już po wszystkich emocjach rozmawialiśmy o tym, stwierdzili, że wybrali mnie, abym niejako „opóźniała” ich marsz, żeby nie stracili wszystkich sił tuż przed szczytem, zmęczeni narzuconym sobie wcześniej tempem, a poza tym wykazywałam takie zdeterminowanie co do wejścia, że raczej nie obawiali się, że zrezygnuję. W każdym razie ruszyliśmy we trójkę w górę, ku widocznej już „trapince” (dla niewtajemniczonych  ścieżka), trawersującej stok u podstawy kopuły wschodniego wierzchołka i prowadzącej do przełęczy między wierzchołkami. Pocieszaliśmy się, że tam już będzie bardziej łagodniej i łatwiej będzie iść, bo póki co, szliśmy stromym, zalodzonym zboczem, tępe raki ciężko wbijały się w twardą pokrywę, a w dole widać było jęzor lodowca, zwanego przez stałych mieszkańców bazy „Łapaczem trupów”, gdyż jeśli ktoś ginął w drodze na lub z Elbrusa, to jego ciało lądowało właśnie wprost tam. Nie była to specjalnie zachęcająca perspektywa i nikt z nas nie planował się tam znaleźć.

Trapinka okazała się niewiele łatwiejsza od wspinaczki zboczem. Już wcześniej wszystkie trójki pomału traciły spójność, nasza trzymała się razem najdłużej, ale właśnie na ścieżce wyszły na jaw różnice w sposobie chodzenia ja wolałam iść, iść, iść, ewentualnie zatrzymać się na trochę i iść dalej, bardzo powoli ale cały czas do przodu. Trzeba pamiętać, że przekroczyliśmy już pułap 5000 metrów i coraz trudniej się szło. Ciśnienie krwi rozsadzało głowę, praktycznie od Skał Pastuchowa karmiłam się paracetamolem, żeby nie zgłupieć z bólu. Kiedy próbowałam się zatrzymać na ścieżce i usiąść, to owszem usiadłam, ale jak trudno było wstać! Za mną powoli tworzył się sznur kolegów, ale kiedy proponowałam, żeby któryś mnie wyprzedził, zapierali się i twierdzili, że trzymam odpowiednie tempo. Fakt, kiedy trapinka zaczynała się powoli wypłaszczać, a nawet zaczęła prowadzić minimalnie w dół, to nikt z nas nie przyspieszył, wszyscy szli noga za nogą zmęczenie, niewyspanie i wysokość dawały o sobie znać. Przełęcz powitaliśmy jak zbawienie, wszyscy padli jak martwi i nie przejawiali ochoty ruszenia dalej. A nad nami zwycięsko stały dwa wierzchołki Elbrusa, wydając się tak odległe i niezdobyte.. Jednak Kola zarządził, że jeśli mamy zdążyć na szczyt, to trzeba ruszać już teraz, aby dojść z powrotem do bazy przed zapadnięciem zmroku. Na przełęczy zostawiliśmy plecaki i kilku delikwentów zbyt zmęczonych, aby próbować wędrówki na górę.

Elbrus - widok na szczyt
Elbrus – widok na szczyt   

To, co czułam dotychczas, to było tylko preludium do właściwego zrozumienia czym jest 5000 metrów. Podejście okazało się straszliwe. Jak to stwierdził jeden z kolegów : „Jeszcze nigdy nie robiłem tak wiele przeciwko samemu sobie”. Do każdego kroku trzeba było się zmuszać. Ja podczas podejścia chciałam trzykrotnie zrezygnować : dwa razy odwiódł mnie od tego idący koło mnie kumpel, a ostatni raz Kola, który z nieodłącznym uśmiechem stwierdził : „Dawaj, diewoczka!”. To on nauczył mnie sposobu podejścia : dziesięć piętnaście kroków (zależnie od osobistych preferencji) i odpoczynek. Może się to wydawać trochę niesamowite, ale tak właśnie to wyglądało. Siadanie było niewskazane zanim człowiek wstał, to już się zmęczył. Wszyscy po drodze mnie wyprzedzili, ale ja uparcie szłam pod górę. Niedaleko szczytu minęli mnie koledzy, którzy już wracali i pocieszali mnie jak mogli, że już niedaleko.

Do szczytu dowlokłam się ostatkiem sił, nie miałam pojęcia, jak mi się uda zejść. Na szczycie rzut oka na okolicę, pamiątkowe zdjęcie i chodu na dół. Podczas zejścia czułam się jak zombie wyłączone myślenie i krokiem automatu na dół. Po drodze spotkałam znajomego Rosjanina, który stwierdził, że dla ładnych dziewczyn on ma dobre rzeczy i wyciągnął z kieszeni jabłko (tu słowo wyjaśnienia: nie mam pojęcia w jaki sposób był w stanie stwierdzić czy jestem ładna, ba, rozróżnianie płci było nawet utrudnione, gdyż włażąc tam człowiek ma czapkę nasuniętą na czoło, oczy zakrywają ciemne okulary a usta i podbródek zakrywał mi szalik…). Z wielkimi trudnościami dowlokłam się na przełęcz, tam padłam tak senna, że myślałam, iż nie wstanę. Tymczasem po paru minutach zszedł Kola, holując jednego z kumpli, który miał pierwsze objawy niedotlenienia i szedł zataczając się jak pijany. Nasz przewodnik podarował nam kilka minut wypoczynku i w tym czasie ktoś postukał mnie w ramię. Otworzyłam oczy i zobaczyłam wyciągniętą rękę. Odruchowo (właściwe odruchy widać na tej wysokości nie zanikają) wyciągnęłam rękę i okazało się że nasypano mi w nią suszonych moreli. W pierwszej chwili miałam problemy z rozpoznaniem co to, ale spróbowałam i było smaczne, więc zjadłam. Jak mam być szczera, to do dziś nie wiem, kto był tym moim dobroczyńcą, ale wtedy nie chciało mi się nawet podnieść głowy.

Z przełęczy Kola zgonił nas po paru minutach, popędzając, gdyż była obawa, że nie zdążymy zejść do bazy przed zmrokiem. Zaczęłam schodzić, ale dobroczynne działanie paracetamolu się niestety skończyło i ból głowy odezwał się ze straszliwą siłą. Każdy krok rozsadzał mi czaszkę, szłam, jakbym na karku niosła ogromną wazę i musiała dbać, aby ani jedna kropla nie spadła. Podczas drogi posilałam się zapasami zdobytymi na przełęczy, bo oprócz rzeczonych moreli dokarmiano mnie również czekoladą i innymi słodyczami, które chowałam do kieszeni. Wydawało mi się, że trapinka nigdy się nie skończy, a przecież potem jeszcze był spory kawałek do Skał Pastuchowa, nie mówiąc już o drobnych ośmiuset metrach w dół do bazy. Robiło mi się coraz zimniej, głowa dokuczała coraz bardziej. Kiedy zaczęliśmy schodzić od ścieżki w dół, okazało się, że jest strasznie stromo i Kola, obawiając się o nas ze względu na nasze tępe raki, zarządził założenie poręczy z liny, przy której schodziliśmy pojedynczo. Rozpoczęło się schodzenie odcinkami, a przed każdym następnym trzeba było swoje odczekać w kolejce do liny. Było mi zimno, myśli wyłączyłam już dawno. Podczas któregoś posiedzenia znowu poczułam pukanie w ramię i znowu zobaczyłam wyciągniętą rękę, tym razem z rodzynkami. Tu jednak wiedziałam, kto był moim dobroczyńcą. Jednak ze zmęczenia i zimna, nawet mu nie podziękowałam, z resztą siedział mi za plecami, a nie byłam w stanie się odwrócić.

Nareszcie udało nam się szczęśliwie dotrzeć do Skał Pastuchowa. Tam był postój i kolejne jedzenie. Ponieważ byłam całkiem otumaniona i głowa pękała mi z bólu, rolę karmiciela przejął jeden z moich kolegów, który dostrzegł mój stan. Co chwilę donosił mi to czekoladę, to cukierki, a ja, nie chcąc robić przykrości, częściowo to jadłam, a częściowo chowałam do kieszeni (kiedy doszliśmy na dół i opróżniłam kieszenie, zebrała się tego spora garść). Rozpoczęliśmy marsz na dół. Koledzy później scharakteryzowali mnie, że wyglądałam tak, jakby na czole zapalił się mi się neon „GO HOME”. Większość zagadywań absolutnie ignorowałam, odpowiadałam wymijająco i na co trzecie zdanie. Szłam zupełnie poza peletonem, zakorzeniony gdzieś rozsądek kazał mi w pewnym momencie zdjąć raki. Im niżej schodziłam, tym robiło się cieplej, ból słabł, zmęczenie, rozlewające się po wszystkich mięśniach, pomału ustępowało miejsca euforii zdobycia TEGO szczytu. Kiedy doszłam do bazy, przechodząc przez niezliczoną ilość strumieni wody z topniejącego śniegu, kompletnie mocząc buty, byłam piekielnie zmęczona, ale bardzo, bardzo szczęśliwa z tego, co osiągnęłam.

Na zdjęciu obok autorka, gdzieś w drodze na Elbrus
Na zdjęciu obok autorka, gdzieś w drodze na Elbrus

Jeszcze słowo komentarza wysokość pięciu tysięcy wpływa bardzo otępiająco na umysł objawiło mi się to dość nieoczekiwanie dnia następnego. Kiedy wychodziliśmy na Elbrus było ciemno, słońce zaczęło mocniej przygrzewać, kiedy byliśmy już dość wysoko. Niestety, z tego wszystkiego zapomniałam o posmarowaniu się kremami antysłonecznymi i przez następne kilka dni leczyłam silne oparzenia słoneczne twarzy. I końcowa statystyka: spośród jedenastu osób, na szczyt dotarło osiem, dwie tylko do przełęczy, jedna pokonała pułap pięciu tysięcy ale ze względu na chorobę, musiała zrezygnować z dalszej drogi.

Alina Weber
Zdjęcia Siergiej Monako