Himalaje Nepalu 2018 – relacja Agnieszki Milik

19 września 2018

Himalaje Nepalu 2018

Minęły dwa lata od mojego pierwszego wyzwania. Przełom kwietnia i maja 2018 r. przyniósł kolejny cel, którym było zrealizowanie trekingu na najwyższej wysokości, do której dotrę w Himalajach Nepalu. Pod lupę wzięłam główną grań Himalajów, w sąsiedztwie takich szczytów jak Mount Everest, Lhotse, Nuptse, czy wywołującą moje ciągle niekontrolowane westchnienia Ama Dablam. Najwyżej oznaczało dla mnie przekroczenie zdobytej już cyfry 5.500 m. n. p. m. Zatem wszystko co znajdowało się powyżej tej wysokości, miało mi przynieść gwarancję zadowolenia. To był mój cel!

Powiem tyko, że ambicja, a przede wszystkim pewien rodzaj zdrowego rozsądku, a być może i strach przed utratą zbyt dużej ilości neuronalnych połączeń, nie popychają mnie w kierunku 8 000 m., natomiast to co ma na początku liczbę 7 jest dla mnie smakowitym kąskiem, ale póki co miałam przekroczyć 5 500 m.

Zacznę od początku trekingu – a początek zawsze jest w głowie! Tam rodzi się pomysł na wyprawę, na zorganizowanie pieniędzy i poustawianie tego, co na chwilę przyjdzie zostawić na nizinach. Każdy z nas zostawia co innego, jedni firmy, inni rodziny, zwierzęta, pracę, zobowiązania, rodziców. Mnie przypadło w udziale kilka z tych „rzeczy”. Po zorganizowaniu i zabezpieczeniu spraw na nizinach przyszedł czas na cztery wolne tygodnie w Himalajach.

Wyprawa do Nepalu rozpoczęła się na warszawskim lotnisku, skąd poprzez międzylądowanie w Dubaju, dolecieliśmy do Kathmandu. Tam krótki wypoczynek  i znamienny lot do Lukli, która jest w ścisłej czołówce najniebezpieczniejszych lotnisk świata. Położona na wysokości 2860 m. jest miejscem startowym trekerów, którzy wędrują w najwyższe góry świata. Tym co spędza sen z powiek, którzy przymierzają się do lotu jest fakt, że lotnisko im. Tenzinga-Hillary’ego, obsługujące dziennie średnio 500 pasażerów, ma tylko jeden krótki pas startowy o długości 460 m i szerokości 20 m. Dodatkowo pas startowy zaczyna się litą skałą, a kończy 600-metrową przepaścią. Nie ma tu miejsca na kołowanie. Start odbywa się niemalże w miejscu. Po udanym lądowaniu z biegu ruszyliśmy w trasę.

Pierwszym celem było dotarcie do Phakding 2610 m. czyli nieco obniżyliśmy wysokość, ale nic bardziej mylnego jeśli ktoś założy, że szliśmy w dół. Droga zajmuje kilka godzin i wiedzie naprzemiennie w górę i w dół.  Minęliśmy nasz pierwszy most, który wyglądał zjawiskowo, nie wiedząc ile jeszcze dużo bardziej malowniczo położonych mostów miniemy w kolejnych dniach.

Następny dzień to pokonanie przewyższenia 800 m w górę do wysokości  3440 m. , na której znajduje się Namche Bazaar, określane jako stolica krainy Szerpów. Faktycznie robi ona wrażenie i jest jedną z piękniejszych miejscowości spotkanych na szlaku. Droga do niej prowadzi głównie wzdłuż rzeki Duth Koshi Khola. Idzie się mając spadziste zbocza rzeki pod nogami, mijając licznie mosty, które jak się okazało mają pewna regułę aby je swobodnie przebrnąć. Trzeba iść pewnym krokiem na szeroko rozstawionych nogach.  Dla tych, którzy mają lęk wysokości, koniecznie nie należy rozglądać się dookoła, bowiem ma się wrażenie lotu w przestrzeni. Ja od zawsze marzyłam o przejściu taką podniebną kładką i byłam absolutnie wniebowzięta. Natomiast przy dużym zmęczeniu, aklimatyzacji i sporym wietrze, wiszące mosty dodają trudności niełatwym już okolicznościom. To co rekompensuje zmęczenie to WIDOK, którzy przysłowiowo zapiera dech w piersiach – ośnieżone Himalaje ze snów! Ostatni odcinek to najtrudniejsza część drogi – stroma wijąca się równo w górę ścieżka, którą pokonuje się 500 m przewyższenia nie pozostawia złudzeń co do zmęczenia, a u niektórych problemu z oddechem i wysokością. Tutaj też można już zobaczyć zarys Everestu, a właściwie jego czubka, z którym dzieli nas 30 km. Wspomnę tylko, że w tym dniu dostaliśmy się do Parku Narodowego Sagarmatha, gdzie są sprawdzane bilety. Park jako duma Nepalu, został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO  i jest on najwyżej położonym parkiem narodowym świata.

Trek do Pangboche – 3985 m. to kolejny dzień, który okazuje się wyzwaniem. Zresztą dla naszych organizmów, każdy przysłowiowy metr w górę przy słabnącej zawartości tlenu staje się wyzwaniem. W trakcie kilkugodzinnego marszu schodzimy ostro w dół rzeki przy Phunki Thanhka, a następnie ostro w górę do malowniczego klasztoru w Tengboche. Drogę tę zapamiętałam jako szczególnie złośliwą. Po bardzo ostrym podejściu, które w moim odczuciu nie chciało się skończyć, mieliśmy wyjść na płaskowyż z malowniczo położonym klasztorem. Za każdym kolejnym wzniesieniem, nasi porterzy mówili, że pozostało nam 15 min w górę i będziemy na miejscu. Jedno wiem, ich pojęcie czasu jest zdecydowanie odmienne od naszego. Moja nadzieja gasła z każdym krokiem i coraz cięższym oddechem. Po ekstremalnym jak mi się wówczas wydawało wejściu na płaskowyż, zobaczyliśmy klasztor… we mgle, a dokładnie w chmurach i brak jakichkolwiek widoków na widok. To było coś! 500 m przewyższenia z gasnącym oddechem, po to by zobaczyć mgłę! Po krótkim odpoczynku i próbach wyregulowania oddechu udaliśmy się na nocleg do miejscowości Pangboche. Co oczywiste droga wiodła niezmiennie w dół i w górę….

 

Nastał kolejny dzień, a my z Pangboche udaliśmy się do bazy pod Ama Dablam BC – 4570 m. Wyszliśmy wcześnie rano w granicach 6:30, po to aby nie ominęły nas widoki, którymi porannych trekerów raczą Himalaje. Mniej więcej ok. godz. 11 Himalaje zasłaniały swój majestat grubą warstwą chmur. Dlatego powiedzenie kto wcześnie rano wstaje, temu… – znalazło tutaj swoje zastosowanie. Trek do bazy pod Ama Dablam oznaczał ok. 600 m. przewyższenia i 6 – 7 godz. marszu. To co zapamiętałam to narastający wiatr, który próbował nas zepchnąć z kolejnych przełęczy. Oczywiście im wyżej tym silniej wiało, a temperatura spadała w postępie geometrycznym, jednak nie ona okazała się najbardziej dokuczliwa, zdecydowanie wygrywał wiatr. Pamiętam, że z wysokości 3985 m. startowałam w chuście na głowie, do której po ok. 100 m dołożyłam drugą w sposób zakrywający dodatkowo uszy, nos i poliki, następnie po ok. 200 m na dwie chusty przyszła ciepła czapka, a w samej bazie nie obyło się już bez zapiętego aż po same gogle kaptura kurtki. Zresztą gogle z osłonką po bokach to podstawowy atrybut, z którym się nie rozstawałam na tych wysokościach. Niezleżenie od aury i stopnia zachmurzenia, nie da się patrzeć w przestrzeń bez okularów chroniących przed promieniowaniem i wiatrem. Sama baza zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie! Jest to płaskowyż dudniący wiatrem, na którym powiewają kolorowe namioty międzynarodowych ekspedycji. Trafiliśmy na okres wyludnienia, gdyż wspinacze prawdopodobnie w związku z optymalnymi warunkami atakowali szczyt. Jak na mój gust do optimum było daleko. Udało nam się złapać dwoje Francuzów, którzy akurat zeszli z wyższego, II obozu mówiąc, że zatrzymała ich właśnie pogoda, problemy z namiotami i generalnie muszą przemyśleć taktycznie ponowne wejście. Droga bowiem jest trudna. Wyglądali na umęczonych, ale zadowolonych. Przede wszystkim biła od ich ta szczególna, nieuchwytna aura ludzi, którzy zawalczyli z czymś dużo potężniejszym od nich samych. Tak to ujmę, bo trudno definiować niedefiniowalne. Tam u góry jest po prostu dziwnie. Jest się trybikiem potężnej rzeczywistości, która dyktuje warunki.

I następny dzień, w którym zmierzamy do Dingboche – 4410 m. Podstawowe przewyższenie z wioski do wioski to jedyne 400 m, które przy założeniu, że aklimatyzowaliśmy się bazie Ama Dablam BC – 4570 m, nie powinno nastręczyć trudności oddechowych. Jednakże żeby nie było za lekko i przyjemnie w ramach dalszej aklimatyzacji po dojściu do wsi Dingboche, nad którą górowała olbrzymia stupa Buddy (prosty typ budowli sakralnej w kształcie kopy), przetransferowaliśmy tym razem na 5000 m. na mało znany wierzchołek położony w grani Nangkar Tsangkh. Tym samym suma przewyższenia tego dnia sięgnęła 600 m! To było coś i to coś okupiłam gorącą wiązanką po powrocie do naszego lokum w Dingboche. Ale zanim wiązanka, najpierw był trud wejścia na 5000 m., a to już bolało. Bolał każdy oddech, który im bliżej pięciu tysięcy regulowałam coraz liczniejszymi przystankami. Powiem tylko, że po wejściu na pięć tysięcy miałam łzy i to zarówno dumy jak i wysiłku. Nie ma co się oszukiwać proces aklimatyzacji boli. Na płaszczyźnie fizycznej. Człowiek walczy z kilometrami w nogach, godzinami w drodze, z podejściem i najważniejsze z oddechem. Jest to próba sił dla organizmu. I choć należę do osób raczej wysportowanych, to bolało. Człowiek w trakcie podejścia synchronizuje tempo z oddechem i szuka optimum na zdobycie góry. Ja przeprowadziłam jeszcze jedną walkę z niewyspaniem. Niestety mój organizm w reakcji na wysokość nie sypia. Jest to jeden z objawów wysokościówki, delikatny ale wybitnie przykry. Sen jest krótki, rwany i nie dający zasłużonego relaksu psycho – fizycznego. A o tym jakie psychika na wysokościach wyprawia harce wiedzą ci, którzy tego doświadczyli, ale to co w górach pozostaje w górach. Powiem tylko, że dyskusje z samym sobą są na porządku dziennym i rozbudowany dialog wewnętrzny, który toczy każdy z nas (wiem bo przepytywałam innych) może nas niemile zaskoczyć. Uchylę rąbka tajemnicy nie sprzedając szczegółów i powiem, że większość z nas widzi u siebie symulowane choroby, których wcześniej nie miało, miewa koszmary, które kończą się napadami paniki. I nie omija to absolutnie nikogo. Jedni mówią o tym jawnie, inni tylko kuluarowo. Każdemu coś przypada w udziale. Człowiek jest przecież w warunkach nienaturalnych dla organizmu, a mózg potrzebuje tlenu, którego zawartość drastycznie spada do 50 proc. na wysokości 5000 m.

Ja swoje 5 tysięcy podsumowałam po zejściu do naszej kwatery siarczystą, zupełnie niekontrolowaną wiązanką. Będąc głęboko przekonaną, że nikt poza moją współtowarzyszką nie zrozumie wywodu, zawiesiłam w powietrzu uje i muje,  które latały niczym chmury na Evereście. Kumpela w pełni zrozumienia odpowiedziała tym samym kodem i tak sobie dałyśmy dobre 10 min. dialogu, który wydał nam się absolutnie adekwatny do sytuacji zejścia z piątki. I na to wszystko odezwał się obserwujący nas z kąta mężczyzna, który powiedział: – „Witam drogie Polki. Cieszę się że spotkałem rodaków. Nie chciałem przerywać tej szczególnej konwersacji. Jestem pod wrażeniem tego gdzie panie były i polszczyzny, którą to panie opisały! (LOL) Jestem pełen zrozumienia i daję akcept takiej formie upustu emocji”. Fajny facet 🙂

Kolejny dzień, kolejne podejście, kolejne kilometry po to by dojść do Chukung 4730 m., które jest punktem wypadowym do bazy pod szczyt IMJA TSE. Ten dzień nie należał do trudnych, szczególnie że byliśmy już zaaklimatyzowani na wyższe wysokości, więc płuca miały już swoją wydolność. Na drodze prowadzącej do Chukung znajduje się niesamowite miejsce – czorten Kukuczki, upamiętniający trzech polskich himalaistów, którzy zginęli podczas wypraw na ekstremalnie trudną ścianę Lhotse (8511m). Miejsce jest magiczne i zmusza do zadumy nad obecnością w Himalajach, nad tym jak cienka jest granica pomiędzy światami i jak łatwo ją tutaj przekroczyć. I to nie wcale na 8 tysiącach. Dopiero będąc tam, zdajemy sobie sprawę z wielości cichej śmierci, o której nikt nie mówi, nikt się nie rozpisuje, bo komu chwała kto odszedł na 6 tysiącach? Nikt tego nie nagłaśnia, a taka śmierć zaskakuje losowo, co którąś osobę przebywającą na wysokościach, zazwyczaj nieoczekiwanie. Nasłuchałam się takich opowieści schodząc z Imja Tse, ale o tym za chwilę.

Kolejny dzień i jeszcze wyżej do Imja Tse Base Camp (5100m), czyli bazy pod Island Peak. Droga z naszej ostatniej miejscówki Chukung do Imja Base Camp to krajobraz księżycowy. Miałam wrażenie, że wędruję pośród kosmicznego pyłu w surowym ziemno –  śnieżnym krajobrazie. Temperatura oczywiście spadła, a wiatr hulał. Aklimatyzacja pozwalała na prawie miarowy oddech. Szło się dobrze. Na drodze nie było szczególnych zaskoczeń poza widokami, które były oczywiście nieziemskie. Szczególnie wbiły się w moją pamięć obrazy moren i jęzory lodowcowe, które schodząc ze szczytów wślizgiwały się głęboko w doliny. Po dotarciu do bazy pod szczytem, zaskoczyła mnie wszechobecna żółć wybijająca się z księżycowego obrazu. Żółć namiotów, które trzepotały na wietrze. Temperatura była zerowa. Ten fakt nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia, bo idąc wyżej człowiek naturalnie adoptuje się do zimna i faktu, że jedyne ciepłe miejsce to śpiwór.

Kolejne dwa dni to odpoczynek w base camp pod Island Peak (Imja Tse). Założenie było takie aby ci, którzy czują moc weszli na Island Peak, ci którzy się nie decydują zostają, a ci którzy chcą powalczyć o wysokość wychodzą o 24:00 w nocy, by kolejnych 6 godzin do świtu, pełznąć w kierunku szczytu. Podjęłam wyzwanie i załadowawszy się ubiór, który miał na celu przeciwdziałać odmrożeniom (wrażenie jakby się szło ubranym w śpiwór) uzbrojona w  kije, czekan, raki  i czołówkę ruszyłam w górę. I zaczęło się! Od pięciu do sześciu jakby nie liczyć jest równy tysiąc. W Tatrach, Alpach, a nawet Himalajach na niższych wysokościach tysiąc nie stanowi poważnego zagrożenia zdrowia. Jednak od pięciu tysięcy zaczyna się walka! Jak już wspominałam nasycenie tlenu w powietrzu spada do 50 proc., a im wyżej tym trudniej dla naszego organizmu, każde 100 m. stanowi kolejną barierę szczególnie dla serca i mózgu. Układ naczyniowo – sercowy mówiąc obrazowo działa na innych obrotach, a płuca łapczywie szukają tlenu. Jest niepisana zasada, że aklimatyzację powinno prowadzić się nie więcej niż 500 metrów wzwyż każdego dnia. Tutaj z racji niemożliwości założenia obozu w połowie drogi, Island Peak (przynajmniej tak wówczas myślałam) robi się ciągiem od 5000 m. do 6000 m. Niektórzy robią taki mały wymyk w postaci wcześniejszej aklimatyzacji w bazie pod Mount Everest, która mieści się na wysokości ok. 5 400 m, to daje efekt w postaci dobrego przygotowania organizmu do wejścia na 6000 m. Jednak to dodatkowe 3-4 dni drogi, na co nie każdy się pokusi. Dziś po doświadczeniach wiem, że dołożyłabym te dodatkowe dni i weszła uprzednio do  Everest Base Camp. Po powrocie doczytałam, że są i tacy co dzielą górę i robią planowy nocleg w jednej trzeciej drogi (tam gdzie jeszcze istnieje względna możliwość rozbicia namiotu).

Zatem wystartowałam z wysokości 5000 m. wzwyż. Co czułam? Przede wszystkim brak swobodnego oddechu. Każdy krok starałam się zsynchronizować z kolejnym oddechem  i w ten sposób utrzymać tempo. Minęło ok. 4 godz. żmudnego, nocnego, po ośnieżono – zlodowaciałej skale podejścia. Ten kto myśli, że będzie szedł prosto w górę jest w olbrzymim błędzie. Nie wiem czemu wymyśliłam sobie, że droga na ten szczyt będzie jak wiele dotychczasowych prowadziła piargiem. Może to wynik zdjęć i relacji, które znalazłam w Internecie. Okazało się, że opisywały wybrane fragmenty podejścia, które nie nastręczają szczególnych trudności i owszem pierwsza stówka tak wygląda. Następne pojawia się lita skała pokryta zlodowaciałym śniegiem z licznymi przepaściami. Najgorsza z możliwych opcja. Każdy krok to noga pod brodę i mały poślizg plus łapczywy oddech i tak wciąż bez możliwości odpoczynku, bo nawet chwila przystanku nie daje oczekiwanego wytchnienia. Idąc człowiek się dusi, stojąc jest podobnie tylko wolniej. Utrata energii następuje tak gwałtownie, że ma się wrażenie, że kolejny krok zepchnie nas ze skały bo nie utrzymamy równowagi. Wszystko odbywa się w temperaturze minus 20 st. Nie wolno zdjąć łapawic bo grozi to odmrożeniami paluchów. Oczywiście każdy inaczej reaguje na temperaturę, są herosi którzy wchodzą w pięciopalczastych rękawicach bez szczególnego ocieplenia. Ja znam na tyle swój organizm by wiedzieć, że moje palce są szczególnie podatne na odmrożenia. Jedyne co mnie zastanawiało to czemu minus 20 w Bieszczadach, to nie to samo co w Himalajach. Tutaj minus dwadzieścia to odczuwalnie dużżżżżo więcej! A pić trzeba, co z kolei oznacza otwarcie plecaka  i odkręcenie termosu, a uwierzcie każdy ruch na tej wysokości to porównywalny ruch w basenie wody, która stawia opór. Tutaj opór stawia sam organizm, który jest na tyle wykończony i niedotleniony, że odkręcenie termosu to wyczerpujące zajęcie szczególnie w łapawicach. To jak walka o ogień, a pić podkreślam trzeba, bo odwodnić się łatwo. Po piątej godzinie walki zaczęło wychodzić słońce, co oznaczało wyższą temperaturę oraz możliwość rozejrzenia się dalej niż w mrok. I wiecie co, nawet widok choć zapiera dech w piersiach schodzi na drugi plan, mózg jest na trybie przetrwania i reaguje głównie na bodźce z wewnątrz. Człowiek tak głęboko integruje się z sobą wewnątrz, że jedyne co go interesuje to oddychać. Zasięg potrzeb kurczy się do mechanizmu oddech – krok – oddech – krok i …odcięcie. Nastąpiło klasyczne odcięcie na wysokości 5 800! Klasyczne odcięcie polega na tym, że człowiek stoi i choć psychicznie chce, fizycznie nie jest w stanie wykonać ruchu. Tyle już zrobiłam i choć psychika chciała iść dalej, jeszcze 200 m w górę, oznaczało to kolejne dwie godziny. W takim tempie mniej więcej porusza się organizm na tych wysokościach, czyli sto metrów na godzinę. No chyba, że się jest Urubko 😉 Tutaj jednak mowa o przeciętnej mieszkance przeciętnego miasta na przeciętnej wysokości, która prowadzi przeciętny… no zagalopowałam się, trening trzeba wykonać nieprzeciętny! I tak spojrzawszy w górę gdzie rysowały się kolejne skały, doszłam do wniosku, że jestem wdzięczna. Po prostu najzwyczajniej w świcie wdzięczna, że mogłam dojść tak wysoko jak nigdy dotąd! Poczułam radość pomieszaną z nutką ambicji, która każe mi zogniskować siły i tam wrócić. Zadecydowałam odwrót i powiem, że to była najlepsza decyzja jaką podjęłam. Wiedziałam bowiem, że kolejne dwie godziny które poświęcę na wejście w górę tak silnie wyeksploatują mój organizm, że nie zejdę. Po prostu to wiedziałam. Pomyślałam o śmierci, która zazwyczaj zdarza się na odwrotach. Wcale nie po wejściu na szczyt, ale przy zejściu, kiedy to wszystkie siły zostały wyeksploatowane na wejście. Wtedy też Szerpa, który nam towarzyszył, utwierdził mnie w decyzji opowiadając dość traumatyczną historię o tym jak tydzień wcześniej wchodził z chłopakiem, który nagle zmarł 100 m. po zejściu ze szczytu. Góra czasem wpuszcza tych upartych, ale ich nie wypuszcza. Trzeba wiedzieć kiedy zejść. Góra poczeka, życie i ci których zostawiamy na nizinach nie. Kalkulacja jest prosta. Mam zbyt wiele do stracenia. Nie mogłam dać się  ponieść ambicji.

Wdzięczność, a właściwie jej kolejna odsłona pojawiła się po kolejnych 5 godzinach zejścia, które ciężko opisywać. To było trudne, na skraju obłędu zejście po stromej skale w topniejącym w blasku dnia śniegu. Szłam jedenastą godzinę po bezsennej nocy (emocje nie pozwalają mi spać!) Brakowało sił na kolejne kroki. Każdy z nas mógł liczyć tylko na siebie i swoją uważność, żeby nie polecieć w przepaść. Ja znalazłam taktykę pełzającą, blisko skał tak żeby w razie lotu nie koziołkować. Litrowy termos był pusty, woda w butelce zamarznięta,  a słońce o 9 rano grzało w skałę jak na pustyni. Byłam wysuszona i paradoksalnie szczęśliwa. Zmobilizowałam resztki siebie by zejść i dotrzeć do namiotu. Tam zintegrowałam się ze śpiworem i dałam się ponieść fali szczęścia. Zaczęło do mnie docierać gdzie przyszło mi wejść!!! Ta cyfra była okej. Przebiłam poprzednią, czyli zrealizowałam cel. Góry mają to do siebie, że wszystko ma swój czas i porządek. Małe kroczki to metodologia na wysokość.

Jestem wdzięczna, że mogłam tam być, że tyle razy udało mi się przekonać wewnętrznie do podjęcia kolejnych kroków, że psychika mnie nie sabotowała, że starczyło mi sił i kondycji na kolejne etapy, że weszłam wyżej niż dotychczas i że udało mi się szczęśliwie choć z czterokilogramowym deficytem wrócić. Deficyt kilogramów już pokonany, a plany i układanie w głowie kolejnych faz gotowe! Teraz tylko zarabiać kasę i robić kondycję na wszystko co powyżej 5800 . A wg zasady, że pierwsze 6 tysięcy robi się za trzecim razem, zakładam że ten trzeci raz nastąpi.