Aconcagua 2010

15 marca 2010

Aconcagua 2010

Bydgosko-Toruńska Wyprawa w Andy

RELACJA Z WYPRAWY

Skład Wyprawy:

Brylew Tomasz – KW Bydgoszcz

Ostrowski Jacek – KW Bydgoszcz

Leciak Michał – KW Toruń

Kaczmarek Rafał – Szczecin

Uczestnicy wyprawy

Uczestnicy wyprawy podczas obiadu w Londynie

Jak to zwykle z wyprawami górskimi, bywa, mimo że ich uroki poznajemy z założenia dopiero w czasie clue programu, którym jest rzecz jasna akcja górska, to emocje i trudy przygotowań czy także sama podróż na tyle zapadają w pamięć, że wspominając owe wyprawy już po latach nierzadko równie dobrze utrwalone okazują się te przeżycia i przygody, którą jedynie je uzupełniały. Dla nas zatem wyprawa rozpoczęła się faktycznie już jesienią 2009 r. Decyzja o jej zorganizowaniu pojawiła się raczej w sposób spontaniczny. Bynajmniej trudno ustalić, skąd i kiedy dokładnie wzięła się inicjatywa jej podjęcia. Nadmienić zresztą warto, że to zapewne konsolidacja sił bydgosko- toruńsko- szczecińskich przyczyniła się istotnie do jej realnej i sprawnej organizacji. Znając się w środowisku wspinaczkowym, choć nie wiedząc o swoich zamierzeniach, w dwóch dwuosobowych zespołach planowaliśmy wszak niezależne wyjazdy. Dopiero, pewnie przypadkiem, zdobyta informacja, że obrane przez nas cele okazują się tożsame, sprawiła, że postanowiliśmy zjednoczyć naszej siły. Organizacja wyprawy nabrała znacznego przyspieszenia. Zaangażowanie jej przyszłych uczestników doprowadziło także do pozyskania znaczących sponsorów, co pozwoliło nam nie tylko na pokrycie kosztów podróży, lecz również zakup dodatkowego sprzętu na czas akcji w górach. Ostatnie dni przed wyjazdem nie specjalnie się już dłużyły, co sprawiło, że wszelkie przygotowania oraz próby ogarnięcia innych codziennych koniecznych spraw, które najchętniej odłożylibyśmy na później, a których po prostu załatwić by się później nie dało w związku z pobytem na innym krańcu globu,  czyniliśmy już nierzadko w pośpiechu i z pewną nerwowością.

Na lotnisku w Brazylii z Rodziną Gribel, która realizowała projekt zdobycia Korony Ziemi

Nasza podróż rozpoczęła się zatem w dniu 29 stycznia 2010 r. w Gdańsku, z którego kolejno poprzez Londyn, Buenos Aires oraz Santiago de Chile trafiliśmy wreszcie po około 40 godzinach lotu do Argentyny, stając na jej wysuszonej ziemi w mieście Mendoza. W zasadzie podróż przebiegła bez większych komplikacji, poza jedną przygodą, o której nie ma co specjalnie się rozpisywać, wszak zakończyła się „bajkowo”, czyli szczęśliwie. Rzecz w tym, że na miejscu okazało się, iż bagaż jednego z nas po prostu zaginął, a wraz z nim cały sprzęt i odzież przeznaczone na wyprawę. Szczęśliwie, mimo w zasadzie wyłączonej komunikacji z obsługą lotniska i linii lotniczej, bagaż pojawił się w Mendozie na chwilę przed tym, jak zrealizować mieliśmy w końcu finansowo niekoniecznie atrakcyjną decyzję o pożyczeniu sprzętu w lokalnej agencji. Ewentualne, drobne jednak, trudności, których wcześniej nie przewidzieliśmy, wiązały się też po części ze swoistą barierą językową. Już na pokładzie samolotu w Londynie proste pytanie skierowane do stewardessy w języku angielskim kończyło się nierzadko wzruszeniem ramion. Na miejscu problem okazał się rzecz jasna jeszcze bardziej widoczny, co miało swoje implikacje tak w toku naszej „działalności wywiadowczej” skierowanej na znalezienie miejsca zaginięcia bagażu (ten prawdopodobnie pozostał na lotnisku w Buenos Aires) i ustalenie winnych tego „haniebnego zaniedbania”, jak też załatwianiu bieżących spraw związanych z przyszłą akcją górską. Swego rodzaju problemem okazały się też nawyki żywieniowe Argentyńczyków. Rezygnując z nadbagażu nie zabraliśmy z kraju żadnego jedzenia. W lokalnych hipermarketach okazało się jednak, że zakup produktów, do których przywykliśmy w Europie, jest po prostu niemożliwy, nie wspominając już o żywności liofilizowanej.

Na lotnisku w Mendozie

Ogólnie jednak rzecz biorąc, pierwsze dni po przyjeździe przebiegały w sposób w miarę niezakłócony. Mówiąc krótko, udało się zrealizować wcześniejsze założenia dotyczące spraw o charakterze organizacyjnym, w tym, między innymi, uzyskania pozwolenia na wejście na górę, załatwienia transportu naszych bagaży przez muły do obozu bazowego czy wreszcie zakupu żywności potrzebnej na czas działania w górach. Zresztą, mimo że od przylotu do wyjazdu w góry minęły 3 dni, to faktycznie załatwienie tego typu formalności mogłoby z łatwością zostać przeprowadzone w ciągu jednej zaledwie doby. Warto jednak podkreślić, że ceny w agencjach turystycznych co do transportu bagażów przez muły czy wszelkich innych tego typu udogodnień różnią się niezwykle istotnie i mogą czasami wielokrotnie przekroczyć to, co ostatecznie zapłacimy, jeżeli cierpliwie popytamy w różnych miejscach. Załatwienie pozwolenia odbywa się natomiast zupełnie bezproblemowo w sposób szybki i sprawny.

Na lotnisku w Mendozie

Z pozwoleniem na działalność górską

 Wyruszaliśmy zatem pełni zapału i pozytywnej energii. W dniu 2 lutego 2010 r. zajęliśmy miejsca w luksusowym- w zestawieniu z warunkami, do których
przyzwyczaili nas przewoźnicy na „krajowym podwórku”- autokarze do Los Penitentes. Owy luksus dotyczył przede wszystkim szerokich i niezwykle wygodnych foteli, bowiem grająca głośno muzyka oraz uruchomiona- zapewne w stopniu maksymalnym- klimatyzacja, wrażenia tego luksusu w pewnym stopniu niwelowały. Widoki dookoła, mimo surowego krajobrazu, dobrze jednak nastrajały przed tym, co jeszcze było przed nami.

Po dojechaniu na miejsce czekał już na nas- zgodnie z umową- pracownik firmy Lanco. Przewiózł nas kilka kilometrów dalej do Refugio Cruz de Cana (2 580 m), gdzie stały już wynajęte muły, a my zajęliśmy się pakowaniem i ważeniem bagaży. Około godz. 13:00 wszystko już było gotowe. Zamiast dwóch zamówionych mułów ostatecznie w pełnej gotowości stanęły trzy, niemniej innej możliwości nie było, bo bagaży mieliśmy sporo. Jak się tylko później okazało, z ilością pożywienia zdecydowanie przesadziliśmy.

Bagaż

Ważenie bagażu

 Dol okazaliśmy nasze „permity” oraz otrzymaliśmy numerowane worki na śmieci. Spędziwszy spokojnie noc wyruszyliśmy wcześnie rano (3.02.2010 r.), by około południa, po 4 godzinach marszu, zameldować się planowo w Casa de Piedra (3 250 m).  Po drodze po raz pierwszy, tak z zachwytem, jak i pokorą, ujrzeliśmy Aconcaguę od strony wschodniej, gdzie wyraźnie widoczna była obrana przez nas droga przez Lodowiec Polaków. Czas był zatem na pierwszą poważną sesję fotograficzną.

Ładowanie bagażu na muły

Ładowanie bagażu na muły

Odpoczynek w dolinie Vacas

Odpoczynek w dolinie Vacas

 Kolejnego dnia (4.02.2010 r.) wyruszyliśmy w kierunku Plaza Argentina wczesnym rankiem, by przekroczyć rozlewający się dnem doliny potok Vacas, którego poziom wody tylko w godzinach porannych umożliwia w miarę swobodne przejście. Obozujący wraz z nami klienci agencji wyprawowych przeprawiali się na grzbietach mułów, przeto my, nieco z pogardą dla nich, ruszyliśmy ochoczo przez wodę. Nam jednak owa akcja przeprawowa zdecydowanie nie poszła równie sprawnie. Skoro dzień wcześniej kąpaliśmy się, jak nas Bóg stworzył, w wartkim i wcale nie tak zimnym potoku, to zakładaliśmy, że i tym razem damy sobie radę. Poranny mróz sprawił jednak, że przejście przypominało nieco „drogę krzyżową”, także z poszczególnym jej stacjami, na których cierpiąc z bólu okazywało się, że po jednym wartkim potoczku stawał kolejny. Powagę sytuacji, związanej z zupełnym odrętwieniem nóg oraz kłującymi w bose stopy kamieniami, zrozumieć można dopiero było widząc wyjącego z bólu kolegę, który mimo przystanku w wodzie wciągnął na nogi buty i w nich już dalej brodził.

Przeprawa przez potoki

 

Nauka z tego przejścia była dla nas nieszczególnie skomplikowana- warto było wziąć sandały albo choć worki foliowe na nogi włożyć. Po rozgrzaniu szczególnie potrzebnych nam w końcu na tej wyprawie kończyn dolnych ruszyliśmy już dalej doliną Relinchos. Widoki stawały się coraz ciekawsze, wszak co chwile odsłaniały się kolejne szczyty, a sama Aconcagua rosła i piękniała zarazem. Jeszcze jedna, drobna już przeprawa przez potok, jeszcze trochę „górskiego spaceru” i wreszcie po około 5 godzinach marszu stajemy się mieszkańcami obozu bazowego Plaza Argentina. Przystępujemy do rozkładania namiotów, co przy silnym wietrze pozwala nam uświadomić sobie warunki, jakie czekają na nas wyżej. Na miejscu okazuje się też, że wybór agencji Lanco uprawnia nas do korzystania z obszernego namiotu bazowego, w którym można w miłym międzynarodowym towarzystwie pogawędzić czy przyrządzić posiłek. Później po zejściu znajdzie się zresztą dla nas także prysznic z nagrzaną ciepłą wodą.

Dolina Vacas

                                                                                                                                             

Odpoczynek przed bazą

 

Przed wizytą u lekarza

Tak wyposażeni, z diagnozą lekarską, że zdrowe z nas chłopaki, niczym nasz krajowy rydz, ruszamy w drogę do obozu I (ok. 4 900 m), który osiągamy po około 5 godzinach marszu przy zapadającym już zmroku i silnym wietrze. Rozstawienie namiotów w tych warunkach, następnie poszukiwania wody i dłużące się jej gotowanie, aż wreszcie dość niespokojna noc przy silnym wietrze, dają nam już namiastkę akcji górskiej w kolejnych dniach. Nie jedynym zmartwieniem staje się jednak konieczność pozyskiwania wody z roztapiających się i brudnych już dosyć penitentów, bo nad ranem (7 lutego) okazuje się, iż nasilający się ból kolana Jacka sprawia, że konieczne jest jego zejście w dół.

Aconcagua od strony południowo-wschodniej

W drodze do Obozu

Tego dnia Jacek schodzi do bazy wspierany przez Rafała, zaś Tomek i Michał wynoszą część depozytu (żywność, sprzęt, odzież) na wysokość około 5 500 m. Następnego dnia (8 lutego) aklimatyzacyjnie z obozu I wychodzi wyżej Rafał, zaś Tomek i Michał czekają w „jedynce”. Wreszcie 9 lutego wszyscy w trójkę docieramy do obozu II na wysokości około 5 900 m, gdzie rozstawiamy dwa namioty przy dopisującej tego dnia pogodzie.

Obóz 1

Następują zaraz szybkie przygotowania do zaplanowanego ataku szczytowego jeszcze tej samej nocy. Niestety nastawione budziki nie są w stanie wygnać ze śpiworów żadnego z nas, bowiem pierwsza noc na tej wysokości zbiera swoje żniwo w postaci kiepskiego dość samopoczucia. Kolejnego dnia więc wypoczywamy, w zasadzie nie czyniąc nic innego, jak gotowanie i spoglądanie wprost ze śpiwora na otaczające nas wysokie andyjskie 5 i 6- tysięczniki.

W drodze do Obozu 2

Aconcagua – Droga Polaków – widok z obozu 2

Gotowanie na tej wysokości to jednak czynność wymagająca naprawdę sporej cierpliwości. Spadek ciśnienia powoduje, że czasami ugotowanie kubka wody dłuży się w nieskończoność, a regulaminowej codziennej dawki płynów nie można po prostu zlekceważyć. Ponadto braki śniegu w obozie II, niemal całkowicie wywianego, powodowały konieczność pozyskiwania wody z rozmarzającej w słońcu błotnej kałuży, co później skutkowało na tyle burzliwymi przygodami, że nawet otrzymane worki nie mogły na czas zostać użyte.

Zachód słońca nad Aconcagua

Droga na szczyt

11 lutego w nocy budzik najwyraźniej zawiódł, więc z tych prozaicznych przyczyn wstajemy dopiero około 5 rano. Następnie dość późno, bo niemal po kolejnych dwóch godzinach, ruszamy w stronę szczytu. Po niedługim czasie następuje podział grupy, gdzie Rafał podąża na przedzie, zaś Tomek i Michał pozostają w pewnym dystansie za nim. Wysokość daje się coraz bardziej we znaki, toteż przystanki stają się coraz częstsze.

Indepedencja

11 lutego 2010 r. (czwartek) około godziny 13.30 Rafał staje na szczycie Aconcagua (6 962 m). W tym czasie pozostali z nas dochodzą powoli do wylotu wyprowadzającego na szczyt źlebu Canaletta. W ciągu najbliższych godzin, z racji późnej już pory, podjęta jednak zostaje decyzja o odwrocie z wysokości około 6 600- 6 700 m. Tomek i Michał meldują się w namiotach obozu II pomiędzy godziną 18.00-19.00. Około godz. 20.30 pojawia się też Rafał.

Zdobycie Szczytu

  Żleb Canaletta

Każdy z nas, odczuwając ogromne zmęczenie, układa się zaraz do snu, rezygnując nawet z większych posiłków. Następnego dnia Rafał zwija jeden z namiotów i schodzi w dół. Po drodze napotyka w obozie I Jacka, któremu kolano pozwoliło jednak „wystawić nos” poza obóz bazowy i który zamierza dalej próbować dojść do obozu II. W tym czasie Tomek i Michał przygotowują się do ponowienia ataku na szczyt. Pogoda, zgodnie z prognozami, zaczyna się jednak psuć w nocy, targając małym namiotem szturmowym na tyle, że trzeba podtrzymywać ściany. Do tego dochodzi kolejna bezsenna noc związana z dolegliwościami zdrowotnymi, co ostatecznie narzuca trudną decyzję o powrocie. Po południu 13 lutego Tomek i Michał schodzą do bazy Plaza Argentina.

Zdjęcia pamiątkowe

Zdjęcia pamiątkowe – w tle Droga Polaków

Zdjęcia pamiątkowe

Zdjęcia pamiątkowe

Aconcagua

Aconcagua

Dzień później zjawia się- w zasadzie w ostatnim momencie- Jacek, który doszedł wcześniej do wysokości 5 500 m, ale kolano ponownie okazało się nie do zastąpienia. Wspólnie rozpoczynamy przeto dwudniową drogę ku cywilizacji. Przed opuszczeniem bazy żegnamy się z jej poznanymi mieszkańcami, a także pozbywamy się na korzystnych warunkach finansowych części sprzętu wspinaczkowego. Jeszcze tego dnia docieramy wieczorem do Casa del Piedra, będąc wcześniej zmuszonymi do ponownego przekraczania potoku Vacas, który na szczęście tym razem, pomimo znaczniej bardziej wartkiego nurtu, przyjął nas cieplejszą- przynajmniej w naszym odczuciu o tej porze dnia- wodą.

Powrót do domu

Powrót do domu

15 lutego ruszamy prosto z Casa del Piedra na dół do Los Penitentes, mijając po drodze miejsce naszego pierwszego noclegu górskiego, czyli Pampa de Lenas. Pośpiech był po to, aby zdążyć jeszcze tego dnia na autobus do Mendozy. Gdy dochodzimy do Los Penitentes okazuje się jednak, że obiecane muły najwyraźniej zaniemogły. Pozostało więc poczekać na nie, co zmusiło nas do skorzystania z należącego także do firmy Lanco Refugio Cruz de Cana. Także i w tym wypadku nasz kontrahent (Lanco) stanął jednak na wysokości zadania, oferując nam spore zniżki na niedrogi zresztą nocleg oraz jedzenie. Przymusowy jednodniowy pobyt okazał się jednak tym, czego po wielu dniach poza cywilizacją było nam wyraźnie trzeba. Nasze raczej nieskomplikowane zapotrzebowania podzielili zresztą napotkani na miejscu krajanie, z którymi konsekwentnie udało nam się zrealizować niejedno z nich.

Zasłużone piwo z krajanami

Zasłuzone piwo z krajanami

16 lutego w południe przyszedł wreszcie czas pożegnania z Andami na dobre. Wracamy tym samym luksusowym autokarem. Tym razem z luksusem tym wiąże się dodatkowo rozrzedzony w powietrzu środek zapachowy, który w dziwny sposób u każdego z nas powoduje niemałe mdłości. O własnych siłach wysiadamy jednak po kilku godzinach w Mendozie. Nadchodzi zwykły czas zakupu pamiątek i upominków. Myślami automatycznie już niejako wracamy powoli do bliskich i niestety czekających nas codziennych obowiązków. Na pokład samolotu 18 lutego (czwartek) wsiadają, zgodnie z planem, Tomek i Michał. Jacek i Rafał ruszają natomiast na ciekawą wielodniową wycieczkę krajoznawczą wynajętym autem wraz z dwoma poznanymi uprzednio Polakami. O ile jednak pierwsi z nas planowo meldują się w domu, o tyle niestety dla Jacka i Rafała powrót nieoczekiwanie wydłuża się w związku z trzęsieniem ziemi w Chile. Całe szczęście również i oni zjawiają się wreszcie w kraju na początku marca, zapisując tym samym ostatnią kartę Bydgosko-Toruńskiej Wyprawy-Aconcagua 2010.

Uczestnicy z flagą wyprawy w tle

Uczestnicy z flagą wyprawy w tle