Monte Rose 2004

20 sierpnia 2004

W piątek 30.07.2004 o godz. 3.40 udaje się nam tzn. Józefinie, Zbyszkowi i mnie wyruszyć z Bydgoszczy w masyw Monte Rose. Dlaczego tam? Powodów jest kilka. Przede wszystkim tam nie byliśmy i jest to najwyższy masyw Alp, bowiem w skład jego wchodzi 10 czterotysięczników o średniej wysokości 4389 m. Najwyższy z nich Duforspitze (4634 m) jest drugim, (po Mont Blanc) co do wysokości szczytem Alp. 31.07. ok. godz. 11.30 dojeżdżamy do Safal (1823 m) – końcowej miejscowości, do której można dojechać samochodem.

Stafal

Stafal

Przepakowujemy plecaki i okazuje się, że nas przerastają. Po krótkiej dyskusji i przeliczeniu funduszy decydujemy się na rezygnację z namiotu. Ok. 14 ruszamy. Plecaki są duże, bardzo ciężkie i zabierają przyjemność marszu piękną okolicą.

Na sympatycznej polanie (2470 m) decydujemy się na biwak pod chmurką. Uszliśmy tylko ok. 650 m do góry, ale wyruszyliśmy prosto z podróży praktycznie bez odpoczynku i mamy dosyć. 1200 m deniwelacji, które nam zostaje do schroniska – bazy zostawiamy na następny dzień. Tu spotykamy grupę Czechów, z którymi gawędzimy do nocy popijając ich śliwowicę i nasz rodzimy spirytus twierdząc wspólnie „dla aklimatyzacji”.

Następnego dnia ok. 11.00 wyruszamy dalej i o 19 z wielkim bólem ramion dochodzimy do Rif. Gnifetti (3647 m).

2 sierpnia, poniedziałek 5.00 pobudka. Wstajemy dość późno, współmieszkańcy pokoju wstali o 4 i wcześniej. Cóż nie byli tak zmęczeni jak my. Takie plecaki jak my wnoszą jeszcze Czesi, Słowacy. Pozostali – 40 litrowe max. do połowy wypełnione. Dzisiaj wychodzimy na lekko. Naszym celem jest najbliżej położony czterotysięcznik Piramide Vincent (4215 m). Jesteśmy na nim po 9. Pogoda dopisuje, słońce już praży, droga banalna, a nam ciężko w płucach. Na aklimatyzację trzeba zapracować, nie tylko „spirytusem”. Ja decyduję się na wejście na jeszcze jeden czterotysięcznik (właściwie na zejście) Punta Giordani (4046 m). Zejście skalne jedynkowe, może w porywach 2, ale bardzo krucho. Powrót tą samą drogą. Po powrocie rozkoszujęmy się jedzonkiem i szklaneczką (220ml) piwa za jedyne 5 euro.

3 sierpnia, wtorek wstajemy 4.20, wychodzimy 5.40. Ruszmy równym krokiem w kierunku schronu Balmenhorn, zostawiamy go z lewej strony i wchodzimy lodową ścianą (ok. 50 stopni), następnie skalną granią na Corno Nero (4322 m). Na dół zjeżdżamy na linie. Dalej idziemy na pn – wschód na Ludwighohe (4341 m), z którego rozpościera się przepiękny widok na cały masyw Monte Rose. Następnie udajemy się jeszcze dalej na północ i wspinamy się wąską, bardzo eksponowaną, śniżną granią na Parrotspitze (4436 m). Ze Szczytu widoki zapierające dech, niestety Zbyszkowi skończyły się negatywy, więc staramy się jak najwięcej utrwalić we własnej pamięci.

Z Parrota schodzimy na przełęcz Lisjoch, zawracamy w kier. Schronu Balmenhorn, który zwiedzamy (akurat wygląd jego nie zachęcał do zamieszkania) i wchodzimy na szczyt skalny (4167 m). Na dół zjazdem na linie i powrót do schroniska Gnifetti. W schronie dowiadujemy się o nadchodzącym niżu atmosferycznym z licznymi silnymi burzami. W związku z czym postanawiamy sobie następny dzień zrobić wypoczynkowym.

5 sierpnia, czwartek budzę się o 4. Jest pochmurno, pada śnieg. Ok. godz. 11 przejaśnia się. Decydujemy się na wyruszenie do najwyżej położonego schroniska w Alpach Capanna Regina Margharita, które znajduje się na szczycie Punta Gnifetti (Signalkuppe 4554 m). Wychodzimy ok. 12.45. Idzie się bardzo ciężko. Śnieg lodowca o tej godzinie jest już bardzo mokry i ponownie duże plecaki na plecach. Pogoda urozmaicona, od bezwietrznej, słonecznej do całkowitej mgły ze śnieżycą. Na szczyt i zarazem do schroniska docieramy ok. 19. Obsługa przesympatyczna, nie pobiera od nas opłat za wrzątek (w schronie nie ma wody bieżącej, można samemu topić ze śniegu, lub kupić – 1,5l mineralki 3,10 euro) i częstuje każdego z nas puszką piwa. Niestety niezbyt pomaga to na ból głowy, który ciągnie się do rana.

6 sierpnia, piątek po niezbyt przespanej nocy wstajemy po 5. Coś tam pijemy, jeść się nie chce. Głowa nadal pęka. O 6.50 wychodzimy w kierunku Zumsteinspitze (4563 m). Przed 8 jesteśmy na szczycie. Pogoda jest cudowna. Z Zumsteina Józefina i ja próbujemy wejść na Duforspitze (4634 m drugi szczyt Alp). Droga po ostatnich opadach śniegu stała się mikstowa, wymaga asekuracji, do której nie mamy sprzętu, poza tym nie przespana noc i ostatnia „głodówka” skłaniają nas do rezygnacji z wejścia na ten piękny szczyt.

Wracamy na dół do schr. Gnifetti. Ja i Józefina kładziemy się wcześnie spać z zamiarem zrobienia sobie rekompensaty dnia następnego, mianowicie pójścia na piękny szczyt, trudną, bardzo wąską, eksponowaną drogą (AD-), pełną śnieżnych nawisów, słynącą z wielu wypadków śmiertelnych Lyskamm (4527 m).

7 sierpnia, sobota pobudka 4 rano. Okazuje się, że Józefina ze względu na duży ból w poobcieranych achillesach rezygnuje z wyjścia. O 5.20 wyruszam sam. Czeka mnie prawie 900 m do góry. Dookoła kłębią się chmury. Na przełęczy Lisjoch widzę, że dwa zespoły wchodzą w tę sama drogę. Jeden z nich doganiam na szczycie. Okazuje się, że robią trawers całej grani Lyskamma ze wschodu na zachód. O 8.15 zaczynam schodzić z powrotem. Szczyt jest prawie cały w chmurach. Patrząc jedynie w kier. wschodnim widać przebijające się z trudem słońce. Będąc ponownie na przełęczy Lisjoch Lyskamm ukazał się w całej okazałości.

No cóż, nie było mi widoczne dane rozkoszować się widokami z niego. O 10.15 jestem w schronisku Gnifetti, gdzie w „nagrodę” dowiaduje się od Józefiny i Zbyszka, że nie otrzymamy już więcej noclegów w schronie i czeka nas marsz przeszło 1800 m na dół. Upajam się piwkiem za 5 E, pakujemy wory i ok. 13 wyruszmy ze schroniska Gnifetti na dół.

Tak oto zakończyła się wspaniała przygoda. Pozostał niedosyt, satysfakcja i wspaniałe wspomnienia.

Autor: Jacek Ostrowski