Pik Lenina 2013

14 września 2013

Kilka dni przed naszym wyjazdem otrzymuję niesympatyczną wiadomość od kolegi Daniela, że nie dostał urlopu i tym samym rezygnuje z wyjazdu. No kijowo, ale nic się nie da zrobić, więc do Kirgistanu lecimy w okrojonym, dziesięcioosobowym składzie (6 osobników płci męskiej – Tomasz, Janusz <Yanoosh>, Rafał <rabe>, Piter, Marek, Marcin oraz 4 babki – ja, Ania, Beata, Ela).
Podróż rozpoczynamy jako dwie grupy – jedna leci z Warszawy a druga z Berlina, dwie osoby dolatują gdzieś po drodze z Danii i Wielkiej Brytanii. Z większością ludzi spotykamy się w Moskwie i po głośnym odśpiewaniu ‘Sto lat’ przez chłopaków (5 lipca wypadają moje imieniny) opijamy spotkanie piwem i winem. Kilka godzin później musimy zakończyć bardzo wesołą lotniskową posiadówkę by chwiejnym krokiem udać się na pokład kolejnego airbusa.
6.07 rankiem nawiedzamy stolicę Kirgistanu, Bishkek – witamy się z Jankiem, który oświadcza nam, że jego bagaż został zagubiony gdzieś na Ukrainie i po bardzo emocjonujących dopłatach za nadbagaż wsiadamy do kolejnego samolotu, który zabiera nas do docelowego miasta – Osh. Odbiera nas Anastazja z biura Pamir Expedition i po niedługim transporcie docieramy do hotelu. Jak na warunki panujące na kirgiskich ulicach, nasze ‘mieszkanko’ to istny pałac. Mamy klimatyzację (… konieczna!) duże prysznice, TV – europejski standard. Dzielimy pokoje, ustalamy godzinę wyjścia na miasto i padamy na łóżka. Trzy godziny później już spacerujemy ulicami Osh, zdychając w upale i zwiedzając miasto. Kończymy w czymś co przypomina ogródek piwny (czyli plastikowy stół z krzesłami) gdzieś w okolicy parku fontann. Dzieci się bawią, przyglądamy się lokalsom i delektujemy zimnym piwem. Po drobnych zakupach żywnościowych bardziej czynnych członków ekipy, część chcąca dłużej pospać w hotelu dociera na kolację, i zasiadamy w miejscowym barze.

Obrazek

Ahhh, będzie na rzadko. Nie powiem, że było smacznie i reszta również podziela moje zdanie ;) Pierwsza noc dzieli ekipę na dwie grupki – chcącą spać i uniemożliwiającą tę czynność z powodu głośnych śpiewów po alkoholu ;) Następnego dnia, po pysznym śniadaniu, kontynuujemy podróżniczą przygodę i jedziemy busem do Base Camp na Ługowej Polanie.

Obrazek

Kierowcę mamy wesołego, zakupy walają się po podłodze a my jedząc lepioszki całkiem nieźle się bawimy. Po kilku godzinach zjeżdżamy z głównej drogi i wjeżdżamy na stepy. Naszym oczom ukazują się ośnieżone szczyty i już wiemy po co tam jedziemy :) Dojeżdżamy do rzeki i.. kierowca nas wywala z auta. Większość pokonuje potok na nóżkach ale są i tacy osobnicy, którzy schowali się za torby i plecaki by przewieźć tyłek przez rzeczkę. 10 minut później jesteśmy już w naszym base camp. Akurat zaczyna padać więc musimy się zwijać z zabieraniem gratów z auta. Uparciochy rozbijają namioty a reszta biegnie do agencyjnych pałatek. Później podziwiamy okolicę i siedzimy wszyscy w głównej jurcie.

Obrazek

Noc wita nas.. śniegiem. Jest to dość niezwykłe zjawisko jak na base camp i wysokość 3.600 m. Rano wszyscy latają z aparatami gdyż ostatni biały puch spadł tutaj podobno 10 lat temu.

Obrazek

Tego dnia (8 lipca) postanawiamy wybrać się na spacer w kierunku Przełęczy Podróżników. Wszyscy żwawo maszerujemy podziwiając naprawdę fantastyczne widoki do momentu usłyszenia porządnego grzmotu. Z moich ust pada pytanie „czy nie stoją mi włosy?” i znowu bardzo znajomy mi chichot towarzyszy. Tym razem mi nie jest do śmiechu i pragnę jak najszybciej udać się z powrotem w kierunku BC. Tak też czynimy. W drodze powrotnej oczywiście wychodzi piękne słońce ale nikomu (prawie) nie chce się już maszerować. Prawie, ponieważ razem z Beatą wypuszczamy się na spacer w drugą stronę od base camp. Same zielone wzgórza, kwieciste łąki i jeziorka. Coś pięknego :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Z uwagi na kolejne grzmoty, błyski i inne zjawiska atmosferyczne, postanawiamy za daleko się nie wypuszczać. Po powrocie ustalamy team idący do sąsiedniej agencji aby dopytać się o transport bagaży na koniach (nasza agencja zażyczyła sobie początkowo 3$ za kg). Więc spacerów ciąg dalszy… Trafiamy do pewnej jurty i dogadujemy transport za 1,5$ na następny dzień, ale tylko do miejsca agencji Tien Shan (co oznacza, że dalej musimy sobie poradzić sami). Dzień kończy się śnieżnie a poranek dnia następnego wita nas grubą warstwą puchu na namiocie… Zwijamy graty i 9 lipca w końcu ruszamy tyłki wyżej (za wyjątkiem Janka, który cały czas oczekiwał na swój bagaż – odprowadził nas jedynie do Przełęczy).

Obrazek

W 2h po wyruszeniu czuję na pięcie obfity pęcherz… Nic nowego, zakładam plaster i idziemy dalej. Droga śnieżno-błotna ale widoki pierwsza klasa :)

Obrazek

Pod koniec naszej wędrówki zrywa się niezły wicher i zakładamy na siebie już kurtki – najlepiej ocieplane. Dość długa była ta przeprawa do campu 1. Szczególnie pod górę z tymi cholernymi pęcherzami (nie, buty były już używane ;) Dochodzimy do obozu Tien Shan i siadamy nieco zmęczeni na… 3 torbach. Tylko tyle dojechało. Marcin i Marek już poszli się dowiedzieć gdzie jest reszta i okazało się, że… więcej nie ma i nie będzie. Polały się przekleństwa… Jesteśmy na 4.500 m – bez śpiworów, mat, ciuchów… Dotarły torby Rafała, Beaty i Tomka. Zaczyna ostro padać i zawiewać – trzeba podjąć decyzję co robimy. Większość decyduje się na nocleg w camp 1 agencji Tien Shan a ja twardo upieram się przy spaniu w namiocie.

Obrazek

Wykorzystuje do tych celów namiot kolegi, bo swojego nic przecież nie mam. Mimo, że hiper gorąco w nocy nie było to widoki nad ranem wszystko zrekompensowały. Siedzimy przed namiotem, topimy śnieg i gapimy się na góry.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Niestety musimy się jeszcze trochę tak polenić gdyż nasze bagaże będą po południu. Ekipa śpiąca w agencyjnych namiotach dostała w nocy trochę w kość – owijali się w namioty, robili ‘kanapki’ – wszystko by się ogrzać. Po wspólnych konsultacjach postanawiamy zrobić drogę z agencji Tien Shan do Pamir Expedition na dwa razy. Teraz wszyscy przeniesiemy torby tych trzech szczęśliwców a później przyjdziemy po resztę. W okolicach południa dochodzimy do namiotów P.E., robimy zakwaterowanie (z jednym wyjątkiem – ja nadal upieram się na swój namiot, jak przyjedzie ;) Lenimy się dłuższą chwilę i podziwiamy widok na drogę do camp 2. Dochodzi do nas Janek, zadowolony że jego bagaż dotarł ‘cało i zdrowo’ ;) Po południu kolejny spacer do agencji T.S. po torby i wieczorem już siedzimy w komplecie, z całym stuffem i już nieco spalonymi buziami, w jurcie. Tomek wieczorem ostro się rozchorowuje (biegunka, wymioty)… 11.07 zaczyna się lampą i… rezygnacją Beaty.

Obrazek

Postanawia nas opuścić i udać się na tygodniowy trekking w pasmo Tien Shan. Szanujemy. Żegnamy się z koleżanką i w dziewiątkę zostajemy by podjąć siedmiotysięczne wyzwanie. Ósemka odważnych (Tomek odpoczywa) postanowiła wybrać się na spacerek w kierunku Camp 2. Tylko do pierwszej większej szczeliny. No tak… Tylko, że po drodze sporo mniejszych a my oczywiście bez liny, czas też nie najlepszy na taką wycieczkę. Dochodzimy do takiej ‘jebutnej’… Marek przeskakuje z rozpędu, Piter badając mostek pięknie go rozwala więc tylko jedna osoba udaje się 100m w górę.

Obrazek

Po opowieściach co jest wyżej i że lina jest jednak niezbędna, wracamy do camp 1. Sympatyczna kolacja, spory przepak, szykowanie depozytu, podział radio na 3 drużyny i 12.07 ok. 5 rano startujemy w wielbłądzim stylu do Camp 2. Dzielimy się na ekipy – lina nr 1 – Marek, Marcin i Ela, lina nr 2 – Janek, Rafał i Piter, lina nr 3 – Tomek, Ania i ja.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Rankiem szczeliny pokonuje się elegancko… Nie sprawiają większych problemów i po pokonaniu lodowca wypinamy się z liny.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jest mega gorąco, słońce po prostu parzy, w końcu zaczynam odliczać kroki do odpoczynku. 200 i stop. Wchodzę na ostatnią górkę i patrzę na to cudo przed oczami. Ogromna przestrzeń i imponująca ściana Lenina. Dochodzę do camp 2 niedługo po Janku i Piterze i odpoczywamy podziwiając widoki.

Obrazek

Marek, Marcin i Ela zdążyli się już rozbić jakieś 50 m wyżej od nas. Dochodzą Tomek z Rafałem i zaczynamy leniwie kopać platformy pod namioty. Niedługo później dochodzi do nas Ania i jesteśmy już w komplecie.

Obrazek

Obrazek

Dysponuję jeszcze jakimiś pokładami energii więc chwytam łopatę i kopię toaletę dla naszej ekipy, która oczywiście później nie będzie służyła tylko i wyłącznie do naszej dyspozycji ;) Ok. 18 wszyscy już w śpiworach odpływamy w sen. Ja standardowo w zatyczkach do uszu, gdyż przez wiatr nie mogłabym inaczej zmrużyć oka. Przesypiam 12h. Jestem mega wypoczęta i czuję się dobrze. Team robi sobie Rest Day za wyjątkiem Marka i Marcina, którzy nie potrafią usiedzieć w miejscu i chcą wybrać się na rekonesans do camp 3 (6.100 m) na Piku Razdelnaya. Dołączam do nich.

Obrazek

Obrazek

Oczywiście plan zakładał u mnie +300m ale kiedy Marek obwieszcza mi, że to już robię duże oczy i postanawiam iść z nimi na samą górę. Camp 3 pada w dość krótkim czasie :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Powaleni widokami i siłą wiejącego na górze wiatru robimy parę zdjęć i schodzimy na dół. Zajmuje nam to jedynie 5h czasu. Wieczorem opowiadam współtowarzyszom – obozowiczom jak to wygląda tam na górze i pokazuje im na zdjęciach drogę na szczyt. Ekipa się naradza i dzieli na trzy zespoły. Rafał i Ela schodzą do camp 1 (złe samopoczucie), Marek i Marcin robią rest day w camp 2 a reszta (Piter, Janek, Tomek, Ania i ja) ruszamy do camp 3 na nocleg. Pogoda nie jest najlepsza, mocno zawiewa i pada – generalnie nikt się z namiotów nie rusza, tylko nasza piątka. Idziemy z plecakami gdyż chcemy zostawić rozbite namioty już na atak szczytowy. Tempo ekipy jest bardzo zróżnicowane. Dochodzę do campu niższego (tego pod Pikiem Razdelnaya) i oczekuje na resztę. Dochodzą Janek i Tomek i wiemy już że dojście aż na samą górę (+ kolejne 2h) nie uda się tego dnia… Czekamy więc na resztę gdyż każdy ma ze sobą jakąś część namiotu. Siedząc bezczynnie marzniemy więc zaczynamy kopać platformy, chłopaki stawiają swoje mieszkanko a ja z Tomkiem oczekujemy na Anię i jej część namiotu. W godzinę później namiot już stoi, pięknie przygotowany do czekania na nas w camp 3 około tygodnia. Pakujemy się do środka i… jest mega ciasno. Kwestia wyspania się jest raczej wątpliwa. Tym bardziej, że cały czas sypie śnieg a my jesteśmy w bardzo lawiniastym miejscu. A! I nie wspominając o brakującym tlenie z powodu przysypywania pałatki. Około północy naprawdę rozważamy z Anią ucieczkę do campu 2, jednak Tomek ocenia śnieżną sytuację i…. musimy mu wierzyć na słowo ;) 15.07 wita nas jeszcze silniejszym wiatrem ale i lampą.

Obrazek

Obrazek

Jest bardzo mroźno ale to co widzą nasze oczy sprawia, że zapominamy o tym chłodku. Morze chmur i powalające panoramy. No i przysypane po czubki namioty.

Obrazek

Obrazek

Piter rozpoczyna torowanie i w ślimaczym tempie idziemy do camp 2.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Tam Marcin i Marek mówią nam, że zostają jeszcze w camp 2 na noc a my po chwili odpoczynku ruszamy do camp 1. Zarzucamy szpej i zaczynamy wędrówkę w dół, do pierwszej szczeliny – przy której orientujemy się, że zapomnieliśmy liny z namiotu…. No zarąbiście. Godziny popołudniowe, mostki skrzypią niesamowicie pod nogami… Ale, że mamy mądrych facetów w ekipie to łączymy wszystkie taśmy ze sobą i robimy 7 metrową poręczówkę, którą ubezpiecza Tomek i Piter.

Obrazek

Udaje nam się przejść bezpiecznie przez wszystkie szczeliny i popołudniem dochodzimy do camp 1. Rafał i Ela tego samego dnia zeszli do base camp. Nasza gromadka serwuje sobie prysznic i dobrą kolację.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Następnego dnia podążamy za ‘mózgiem’ naszej drużyny (Rafałem) i schodzimy na 3.600 m.

Obrazek

Obrazek

Po drodze męska część bawi się w buldering a ja robię za fotografa ;)

Obrazek

Czym niżej schodzimy tym bardziej dotkliwie odczuwam swoją ranę na pięcie (z pęcherza zrobiła się paskudna, ropiejąca dziura). W base camp siedzimy do późna i cieszymy się na myśl o naszych restowych dniach. W tym czasie Marek i Marcin schodzą do camp 1. W nocy dostaje silnych drgawek i gorączki… Rana nie odpuszcza. Ania i Tomek podają mi leki i antybiotyk. Jak dobrze, że następny dzień to dzień lenia. W południe dołączają Marcin i Marek – nic tylko odpoczywamy, jemy i… gramy w kalambury czyli jest mega lajtowo i wesoło.

Obrazek

18.07 – ruszamy w górę. Teraz już po kolei, obóz za obozem. Wieczorem spotykamy się na wspólnej kolacji, gdyż do camp 1 docieramy o różnych godzinach.

Obrazek

Drobne pakowanie, obwijam starannie nogę bandażem a następnie srebrną taśmą – musi wytrzymać te kilka dni. Następnego dnia dzielimy się znowu. Jest team poranny (Ela, Ania, Tomek i ja) oraz team popołudniowy (sami faceci).

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Spotykamy się o 21 przy namiotach. Kolejny dzień rozpoczyna się stratą maty. Dałam swoją samo pompę na śnieg do siedzenia przy jetach, ale nie każdy pamiętał o zasadzie „tyłek w górę, coś ciężkiego na matę” i tak oto w przeciągu sekund zostałam tylko z cienką karimatą. Trudno. Dam radę. Przed południem zaczynamy trasę camp 2 – camp 3.

Obrazek

Nie jest łatwo – bardzo wieje, dodatkowo tracimy ze 2h na odkopanie zostawionych w niższym obozie namiotów (trzeba je przenieść na Pik Razdelnaya). Odcinek pod górę na te 6.100 m daje nam wszystkim w kość. Wieje niemiłosiernie. Pierwszy dochodzi Janek i od razu chowa się w namiocie Pamir Expedition. Docieram chwilę po nim i postanawiamy ugotować w Jetboilu zupę na rozgrzanie. Dochodzą po kolei kolejne osoby. Rozbijamy namioty i osoby zdecydowane na atak szczytowy przygotowują się godzinami gotując wodę. O 18 zasięgnęliśmy radiowo najnowszych prognoz więc wiedzieliśmy co może nas czekać. Początkowo prognoza pogody była ok. – atak możliwy tylko rankiem, z powrotem maks. do godz. piętnastej 21.07, później przez 3 dni miał rozpocząć się huraganowy wiatr. Taka prognoza padła jak byliśmy w camp 1. Teraz padła inna (wiatr 60km/h i lampa) więc decydujemy, że nie wychodzimy w nocy a nad ranem – skoro nie przewidują pogorszenia.
Rano budzi nas Marek – zaspaliśmy… Sen w zatyczkach wszystko tłumaczy… O świcie też pada decyzja – Janek, Ania, Piter i Rafał rezygnują z ataku szczytowego. Zostajemy we czwórkę. Marek & Marcin oraz ja & Tomek. Team Marek & Marcin rusza ok. 6 godziny, my – godzinę po nich. Wyruszamy jako jedyni na atak tego dnia. W nocy wystartowała jeszcze jedna osoba – akurat byłam na wizycie poza namiotowej – ale musiała wrócić nad ranem. Droga na szczyt jest męcząca… A wiatr na pewno silniejszy, gdyż ledwo trzymamy się na nogach (dochodzi do 100km/h).

Obrazek

Chłopaków już nie widać, tak pognali. Temperatura odczuwalna spokojnie wynosi -30 stopni. Przebieram rękawiczki na puch + łapawice, bo mam jedynie dwie cieńsze pary. Na wysokości ok. 6.500 m Tomek wpada na pomysł, żeby zostawić plecaki przy skałach, przykryć je kamieniami i pójść na lekko. Zgadzam się – bukłak i batony mam i tak pod pazuchą więc na kilka godzin styknie. Ruszamy bez dodatków kilogramowych, wiatr przybiera na sile. Czasami widoczność spada do kilku metrów z powodu chmur i zdmuchiwanego śniegu. Dochodzimy na grań (6.800) i tam podmuchy już przeginają.

Obrazek

Zapieramy się kijami, wbijamy raki z całych sił ale i tak czujemy jak wiatr nas przesuwa. Naprawdę czuję się nie pewnie. Chwilowy brak koncentracji i przygotowania do siły wiatru i lecę w przepaść. Patrzę na Tomka i widzę, że również się zastanawia… Dochodzimy do siebie i wrzaskiem się naradzamy… Spróbujemy jeszcze podejść trochę do góry. Ruszamy. 10 sekund dreptania i 3 minuty zapierania się kijami przed zdmuchnięciem. Już od dawna nie czuję prawej dłoni i staram się co jakiś czas ruszać ręką, żeby jej nie odmrozić. Droga tą granią w górę jest maksymalnie wymęczająca. Większość czasu to ‘postojowe’, na którym strasznie marzniemy. Kolejna narada i znowu chcemy iść dalej. W tym momencie podmuch wiatru walnął tak mocno, że niemal jednocześnie stwierdzamy ‘wycof’. Nie do końca pewni odwracamy się i schodzimy w dół. Bierzemy plecaki, Tomek przez chwilę nieuwagi traci puchową rękawicę. Zauważamy dwa punkciki na ‘naszej’ grani. Idą, zatrzymują się i tak w kółko. Wiadomo, że to nasi :) Zwalniamy, żeby nas dogonili.

Obrazek

W tym czasie z pogodą robi się coś niefajnego. Wiatr przybiera na sile, rozpętuje się prawdziwy huragan. Pierwotna prognoza pogody była jednak dobra. Spotykam się z Markiem (Marcin i Tomek są gdzieś za mną). Składam krzykiem gratulacje ale Marek mi odkrzykuje, że nie byli na szczycie. Dotarli na 7.000 i 45 min. szukali we mgle i śnieżnych powiewach drogi na szczyt. Marcin zaczął się odmrażać – policzki i dłonie więc stwierdzili, że wracają. Jeny… Sto metrów od szczytu. No cóż – zdrowie i życie ważniejsze. Nasza droga do camp 3 jest straszna.

Obrazek

Idziemy mniej, więcej postojów z powodów już znanych. Podejście pod Pik Razdelnaya wyżyna ze mnie ostatnie siły. Łapie się na tym, że zasypiam na kijach. 15 kroków, odpoczynek i… odlatuje. Budzę się po jakimś czasie (sekundy, minuty) i idę dalej. Robię to dość często… Wiatr z minuty na minutę robi się silniejszy. Wycof był bardzo dobrą decyzją… Dochodzę do namiotu. Jeszcze toaleta i padam. Jest 17.30. Próbujemy połączyć się z Denisem z Pamir Expedition i zgłosić, że wróciliśmy. Brak łączności. Odlatuje 10 min po tym, dalej próbuje Tomek. Również bez skutku. Noc jest iście huraganowa, namiot nam wygina. Budzę się około północy i czuję że jestem bardzo rozgrzana. Biorę przeciwgorączkowe i dalej odpływam. Nie przeszkadza mi brak maty, hałas czy śnieg w środku namiotu… Mam wszystko gdzieś. Budzimy się nad ranem, kolejna próba łączności i nadal nic z tego. Robię fotki śniegu i szronu wewnątrz. Brzuch mnie zaczyna boleć od wstrzymywania, ale na zewnątrz nie da się wyjść za potrzebą. Podejmujemy decyzję o zejściu, mimo warunków. Wkładamy na siebie wszystko co mamy i wychodzimy odkopać raki, kijki i namiot. Dochodzi do nas jakiś Rosjanin i pyta czy może się podłączyć z klientką na zejściu bo sami się boją. Jakaś inna dwójka też wynurza się z namiotu. Idę do pałatki chłopaków i komunikuje, że ‘spierdalamy’ (dosłownie) :) Do namiotu wracamy po 5 minutach aby ogrzać palce, które pomimo 2 par rękawic po prostu nie reagują na dotyk. Musimy działać szybko więc wyjmujemy tylko śledzie i rurki – resztę zwijamy w kokon i przyczepiamy do plecaka. Schodzimy. Ja pierwsza, Tomek za mną, rosyjski przewodnik z klientką na linie przed nami. Podmuchy niesamowite, czuję się jak na ataku szczytowym. Większość stoimy i przeczekujemy. Śledzę dwa punkciki przed sobą, ale nie raz zbaczam i ładuję się w ogromne zaspy. Dochodzę na wypłaszczenie i czekam na Tomka. Oznajmia mi, że część zjechał, niezamierzenie oczywiście. Idziemy jeszcze ze 30minut i dochodzimy do osłoniętego odcinka drogi. Nagle zero wiatru, lampa. Jeszcze trochę wysiłku i będzie camp 2. Mijamy namiot chłopaków – połamany. Mój ból brzucha się wzmaga i… rozumiem już co oznacza ‘potrzeba’. Dobiegam do namiotu i tak jak stoję ściągam spodnie w dół. Z namiotu obok wychodzi Rosjanin i mówi „OOO, sorry”. A na początku kopałam toalety :D Łączymy się z bazą i naszą ekipą. Po 28h od ataku. Byli przerażeni całą tą sytuacją a agencja Pamir Expedition już łatwiła ekipę ratunkową. 3h restu w camp 2 (pierwsze picie i jedzenie od doby) i dochodzą do nas Marcin i Marek.

Obrazek

Chwilę później już drepczemy z całym sprzętem na plecach w dół do camp 1. Trochę grzmi, trochę wieje – ale warunki na 5.000 a na 6.000 są tutaj diametralnie różne.

Obrazek

Pokonujemy bezpiecznie szczeliny i pod wieczór dochodzimy do jedynki. Mariya (tamtejszy ‘komandir’) nas bardzo miło wita i podkreśla, że przestraszyliśmy ich na amen. Powinni wezwać pomoc dużo wcześniej niż po 28h ale przeczuwali, że brak łączności spowodowany jest pogodą. Zimne piwka, pyszna kolacja, spotkanie z innymi polskimi grupami (m.in. znany na forum ‘snail’ i ‘dziku’). 23 lipca żegnamy się z ekipą P.E. z camp 1, nadajemy ok. 15kg/osobę na konie i ruszamy w dół.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Droga mija nam przyjemnie, choć przygoda jest raczej niestabilna ;) Po południu dochodzimy do base camp, gdzie ciepło i czule witamy się z naszą drużyną. Dostajemy opierdziel i sporo zarzutów ale po ostrej wymianie zdań bez problemu się godzimy i wieczorem wspólnie zasiadamy do kolacji. Następnego dnia po południu opuszczamy Pamir Expedition i na wpół sprawnym autem wracamy do Osh, zaliczając wymianę ogumienia już na stepie, problem ze światłami i wycieraczkami, które jednak były potrzebne z powodu burzy (działała jedna).

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Mimo to podróż była wesoła – były śpiewy, najczęściej przeboje lat 90-tych ale w repertuarze pojawiały się nawet kolędy ;) Docieramy do Osh o 1 w nocy. Ania i Ela zostają w hotelu a reszta wycieczki idzie na miasto.

Obrazek

Kończymy opijaniem w kirgiskiej knajpce, toastami z ‘tutejszymi’ i rano bardzo chwiejnym krokiem wracamy do hotelu.

Obrazek

Kolejny dzień to chwila na bazarze a później popołudnie na basenie… W 40 stopniowym upale nic innego robić się nie da… (chociaż Marcin, Marek i Ela podróżowali wtedy cały dzień po mieście). Wieczór to znowu balety – tym razem miejscowa dyskoteka, na której szaleliśmy do zamknięcia.

Obrazek

Ostatni dzień w Osh podzielił ekipę na dwie – jedna cały czas odmaczała tyłki na basenie a druga (w tym ja) poszła na coś w rodzaju świętych skałek, gdzie mieści się malutki meczet i widok na całą okolicę. Później lokalne jedzenie i zleciał tak cały dzień. No a wieczorem… tym razem posiadówka przy hotelowych stolikach na dworze i toasty za zdrowie Hanny Anny :) 27 lipca zaliczamy lot do Bishkeku, południową, pokojową imprezę w super hoteliku – ile butelek whiskacza poszło to nie wiem… ;) Później trochę tenisa stołowego, basenu, spacer główną ulicą miasta, lokalne jedzenie, zakupy i powrót do hotelu. Tomek znowu się rozchorował, tym razem naprawdę poważnie i zostaje wyłączony zupełnie z życia. Popołudnie i wieczór spędzamy na basenie a Piter i Rafał jadą zwiedzić lokalną saunę ;) Żegnamy się z Jankiem, który ma lot bardzo wcześnie rano, przeglądamy net i spać. 28.07 lecę sama na miasto kupić pamiątki a parę godzin później już jedziemy taxi na lotnisko. Oczywiście, nie może być normalnie i w Berlinie okazuje się, że bagaż Ani został w Moskwie. Przyleci bezpośrednio do Bydgoszczy (miasto Ani). O 3 dojeżdżamy do stolicy kujawsko-pomorskiego. Żegnam się z Anią i Tomkiem i udaje się na PKP. W domu jestem o 7. Kilka h ogarnięcia i do pracy….

Karolina Bawej
W wyprawie uczestniczyli następujący członkowie KW Bydgoszcz:
1. Karolina Bawej
2. Anna Sadowska-Miękczyńska
3. Tomasz Brylew
Nie dojechał:
4. Daniel Góra