Civetta

20 czerwca 1999

Przez prawie cały nasz pobyt w Dolomitach nie dawała o sobie zapomnieć. Widoczna z każdego miejsca, gdzie byliśmy, dumnie ukazywała swoją północno-zachodnią ścianę. Tę ścianę, która w latach sześćdziesiątych stanowiła wyzwanie dla wielu, również polskich wspinaczy. Uroda tej góry była tak potężna, że nie mogliśmy przepuścić okazji i nie spróbować się z nią. Przewodnik ostrzegał, siedem – osiem godzin na górę z Pala Favera (zwanego niekiedy Palafavera), co najmniej cztery na dół. I to wszystko najbardziej klasyczną via ferratą degli Alleghezi, zaś zejście tak zwaną Via. Normale (o nasza naiwności! jest to „normale” na miarę Dolomitów).

Bardzo malowniczymi drogami przenieśliśmy się zatem z Alba pod Marmoladą do Pala Favera podCivettą.

 

Nocleg wypadł nieszczególny, bo jedyne rozsądne miejsce do rozbicia namiotu zajęli jacyś Czesi, a jakoś nie ciągnęło nas na komfortowy camping po drugiej stronie drogi. Bladym świtem zerwaliśmy się, wrzuciliśmy niezbędny sprzęt do plecaczków i patrząc na wyłaniające się poranną różowością ściany Civetty wciągnęliśmy zdrowe śniadanko. Szykowaliśmy się na ciężki dzień. Ruszyliśmy po wschodzie słońca, początkowo drogą, a potem świeżo zbudowanymi nartostradami. Te nartostrady wyjaśniły nam powód zamknięcia dojazdu do polany pod przełęczą Alleghe. Oszczędzałoby to godzinę marszu w każdą stronę. Na polanie, przy gospodarstwie ekologicznym weszliśmy na ścieżkę prowadzącą do schroniska Coldai. Z niepokojem patrzyliśmy na pojawiające się pierwsze chmurki wokół szczytów. Takie wczesne nie wróżyły najlepiej. Postanowiliśmy jednak zaryzykować.

Ze schroniska wyszliśmy na długi trawers prowadzący do początku via ferraty. Nad nami zaczęły się tworzyć chmury i po chwili szczyt zniknął. Długi trawers prowadził przez kilka kotłów i schodzących z grani żeber. Trzeba było znaleźć ten właściwy kocioł. Mapa skończyła się nam nieco wcześniej, musieliśmy więc polegać na opisach przewodnikowych. Wreszcie – jest. Za kolejną przełączką w żebrze pojawia się kocioł zgodny z opisem. Niestety, ściany ucięte od góry przez chmurę. Podchodzimy pod początek ubezpieczeń mając nadzieję, że „się przetrze”. Nadzieja oparta była na obserwowanych co jakiś czas oknach w chmurze. Przed nami trzech Włochów właśnie kończyło szpejenie. Spojrzeli na nas, kiwnęli ręką na powitanie, po czym beztrosko rzuciwszy opakowania po jakiś batonikach wpięli się w stalówkę i ruszyli.

Jakiś czas później wyruszyliśmy i my. Pierwsze kroki od razu czujne. Pionowa ścianka przechodzona po sztucznych ułatwieniach, bynajmniej nie najprostsza i nie najprzyjemniejsza. Ale potem – marzenie! Długie ciągi częściowo tylko ubezpieczonego, urozmaiconego terenu. Ubezpieczenia miejscami aż za dobre. Trzeba przepinać się co dwa, trzy metry. Cierpliwość wystawiana jest na próbę, bo teren nie jest aż tak trudny. Jest jednak dokąd spaść, więc grzecznie podporządkowujemy się projektantom drogi. Wspinaczka prowadzi stromymi żlebami, potem trawers na krótką ściankę, znowu ciąg rynien i krótki wytężający kominek. Ferrata nie najtrudniejsza, ale bardzo przyjemna. Idziemy, czując sprawność i wysiłek całego ciała. Szybko zdobywamy wysokość. Powoli zaczynaliśmy wychodzić na ostrze grani. Obiecywaliśmy sobie piękne widoki, jakie zwykle bywają w Dolomitach, ale zazdrosna o swe wdzięki Civetta nie pozwoliła podziwiać nic prócz siebie, otaczając się szczelnie chmurami. Tylko czasami, na moment otwierało się okno. Trochę obawialiśmy się pobłądzić we mgle, bo w odróżnieniu od innych ferrat lina towarzyszyła nam tylko na co trudniejszych fragmentach, ale nie było źle.

Droga prowadziła w logiczny sposób, tylko gdzie nigdzie trzeba było wytężyć inteligencję i spostrzegawczość. Na grani zrobiło się łatwiej. Cały czas ostro robiliśmy wysokość, ale było to raczej pokonywanie kolejnych progów na bardzo stromym stoku. Od czasu do czasu ścieżka trawersowała co trudniejsze odcinki grani, omijając niektóre z jej kulminacji. Spieszyliśmy się bardzo, niepewni pogody. W tym spieszeniu pomagała nam kondycja wyrobiona przez półtora tygodnia pobytu w górach. Kiedy zaczęła się rysować już kopuła szczytowa, dogoniliśmy Włochów, którzy ruszyli przed nami spod ściany. Kilkadziesiąt metrów dalej minęliśmy grupkę posilających się starszych panów, chyba Niemców. Ruszyli za nami wcale żwawo. Idący przed nami Włosi coś poknocili z przebiegiem drogi i niespodziewanie znaleźliśmy się na czele większej grupy. Próbowaliśmy oderwać się, bo niektórzy używali stalówki jako poręczy. Na tych odcinkach nie jest ona zbyt sztywno mocowana i wahała się w takt przechwytów idących ludzi. Robiło się odrobinę niebezpiecznie, bo kiwająca się lina łatwo mogła zrzucić z wąziutkiej w końcu ścieżki. Na szczęście starsi panowie wykazali się zrozumieniem i zaczęli przeczekiwać miejsca, gdzie lina mogła stanowić niebezpieczeństwo. Przyjęli najskuteczniejszą metodę jednej osoby na odcinku między hakami.

Kopuła szczytowa okazała się krucha. Wszędzie pełno nieprzyjemnych piargów, tak że trzeba uważać na każdy krok. trudności niewielkie. Od czasu do czasu jakaś kilkumetrowa ścianka, a poza tym bardzo stromy, skalisty stok. Zmęczeni, wypatrujemy szczytu jak zbawienia, choć według „czasu przewodnikowego” jeszcze do niego daleko. Civetta bawi się z nami łudząc każdą kolejną kulminacją, ale kopuła szczytowa zdaje się nie mieć końca. Wreszcie po wejściu na kolejnąj ściankę widać krzyż na wierzchołku. Wychodzimy na bardzo rozległy szczyt. Kilka minut po nas cała reszta towarzystwa. W krótkim czasie dochodzi kilkanaście osób, które rozsiadają się po kamieniach. Wreszcie Civetta robi nam uprzejmość i odsłania dolinę Cordevole. Jezioro Alleghe tuz pod nami… oddalone o dwa i pół kilometra pionu. Stoimy na brzegu kilometrowego urwiska słynnej północno-zachodniej ściany. Z boku widać wyostrzony światłocieniem fragment grani. Jesteśmy potężnie zmęczeni. Zrobiliśmy tysiąc siedemset metrów przewyższenia w sześć godzin. Gdyby nie wcześniejsza zaprawa, nie wyglądalibyśmy najciekawiej. Ale też ten dzień to trzecia pod rząd tak długa droga i tak duża zrobiona wysokość. A przed nami jeszcze zejście.

 

Na szczycie spędzamy prawie godzinę. Wpisujemy się do książki pod krzyżem i ruszamy po pokrytych przykrym piargiem płytach do schroniska Torrani. Wędrujemy powoli, bo wszystko ucieka spod nóg. W mgle trafiamy przed mały budynek. Przez duże okno oglądamy wyposażenie niedużego pomieszczenia. Prycze, stół i to wszystko. Gospodarz tego całego kramu mieszka z turystami, bo o żadnym dodatkowym pomieszczeniu nie ma mowy. Nie zatrzymujemy się tu długo, tylko za opisem przewodnika ruszamy na tak zwaną Via Normale. Prowadzi ona ogromnym kotłem, po wygładzonych, bardzo stromych bułach. Trzeba mocno ufać wibramowi butów i uważnie stawiać nogi. Każdy kamyczek, a jest ich tam sporo, może być bardzo niebezpieczny.

Jesteśmy zmęczeni do tego stopnia, że wpinamy się w liny w miejscach, w których normalnie prawie zbiegalibyśmy po płytach i głazach. A zejście zdaje się nie mieć końca. Wokół cały czas kłębią się chmury, z których w każdej chwili może się coś wyindukować, a my schodzimy po kolejnych płytach zakosami wybierając co mniej strome kawałki. Wiele fantazji miał ten, kto nazwał tę drogę Normale! Wreszcie dochodzimy do podstawy chmur i do piargów. W dole widać już zieloną dolinę. Odnajdujemy na piargach ścieżkę i ruszamy do schroniska Coldai. Staramy się jak możemy unikać podejść, bo nie bardzo już starcza sił, a próbujemy iść szybko. W każdej chwili może zacząć się burza. Niby nie jesteśmy już wysoko, ale co to za przyjemność zmoknąć. Gnamy więc posilając się po drodze czekoladą i wypijając resztkę wody zabranej jeszcze z polany na przełęczy Alleghe. Na którymś zejściu piargi okazują się zbyt płynne, jak na nasze zmęczone nogi. W efekcie spodnie nadają się tylko do wyrzucenia, a tak zwana odwrotna część ciała jest odrobinę skancerowana przez kamienie. Całe szczęście, że to już nasze ostatnie wejście na tym wyjeździe.

Wreszcie schronisko Coldai. Chwila odpoczynku, ale pomruki burzy podrywają nas na nogi. Krąży ona jeszcze gdzieś daleko, ale również i my mamy jeszcze dość daleko. Przygotowujemy na wszelki wypadek kurtki i ruszamy w dół znaną już drogą, po trasach narciarskich a potem leśnych drogach, coraz niżej. Burza nie daje spokoju, pierwsze krople spadają w momencie, gry dochodzimy do samochodu. Lunęło, gdy siedzieliśmy już w środku, zmęczeni i głodni, ale szczęśliwi, że deszcz nas nie zmoczył. Pozostało tylko przeczekać burzę i przyszykować się na nocleg. Góry były już za nami. Czekała nas już tylko Wenecja i powrót do domu.

Prawie wszystko co trzeba wiedzieć jest w przewodnikach Dolomity tom I i II, oraz „Żelazne percie Dolomitów”

Hania i Wojtek Weber