Gasherbrum II – cz. 1

17 czerwca 2011

Bydgoska wyprawa na Gasherbrum II 2011 część I

Dzień 1. – 17.06.2011, piątek.

Wylatujemy z Katowic do Monachium i wieczorem z Monachium do Dubaju. Jeszcze mam w oczach łzy Ani na dworcu w Bydgoszczy. Jak ona zniesie tak długą rozłąkę, przeszło półtora miesiąca. Jeszcze jedna rzecz chwyciła mnie za serce.Wczoraj podczas rady pedagogicznej koledzy i koleżanki z Gimn.nr 16 zrobili mi piękne pożegnanie i podarowali wzruszający prezent (torebeczkę, w której było prawie 800 zł). To wspaniała wiadomość dla naszego dziurawego budżetu.

Dzień 2. – 18.06.2011, sobota.

O godz. 0.30 przylatujemy do Dubaju na piękne, nowoczesne, na szczęście klimatyzowane, lotnisko (w Kirgizji np. takich brak). Kapitan informuje nas, że na zewnątrz jest +42 st. Musimy czekać do 22.30 na samolot do Islamabadu. Nudzimy się konkretnie odwiedzając bary z fast foodami, ale na szczęście wylatujemy o czasie.

Dzień 3. – 19.06.2011, niedziela.

O 3.30 jesteśmy w Islamabadzie. Mieliśmy nadzieję, że tu będzie chłodniej, ale jest też ponad 40 st. i ponad 90% wilgotności. Bogu dzięki nasz stary bus ma klimę.W biurze Jasmine Tours (naszej agencji trekkingowej) załatwiamy resztę papierów, płacimy drugą ratę kasy, ładujemy na dach jakieś bębny ze sprzętem i jedziemy do hotelu na wczesne śniadanie (jest 5.40). Okazuje się, że samolot do Skardu nie leci z powodu złej pogody w rejonie Nanga Parbat. No cóż, będziemy musieli tłuc się dwa dni słynną Karakorum Highway. W hotelu poznajemy sympatycznego Francuza Bruno, będzie nam towarzyszył w drodze do bazy aż do Concordii. Wybiera się na K2. Po chwili dołącza do nas również Shakil, jego oficer łącznikowy. Ruszamy o 6.30. Po dwóch nocach w samolotach jesteśmy tak zmęczeni, że zasypiamy niemal natychmiast. Budzimy się o 10. Przed nami przedgórze Himalajów. Około południa wjeżdżamy w ogromną dolinę Indusu. Będziemy nią jechać przez najbliższe 500 km, aż do Skardu. O 14 jemy obiad w największym mieście tej części Kochistanu – Besham. Bardzo biedne tereny. Przemysłu zero, rolnictwo prymitywne jak to w górach, potrzebne by były kanały irygacyjne. Pojawiają się drogowskazy, Chilas 200 km (to miasteczko, w którym mamy zatrzymać się na noc), ale w Himalajach to bardzo daleko. Dolina Indusu zmienia się w przepiękny wąwóz, a Karakorum Highway w kartoflisko. Nasza prędkość podróżna momentami spada do 20 km/h. Do hotelu w Chilas docieramy po 22. Szybki prysznic, kolacja i sen. Jutro czeka nas podobnie długi odcinek drogi, więc musimy wstać 5.30. Jak to dobrze, że na suficie w pokoju mamy wiatrak, tu nawet w nocy jest +30 st.

Dzień 4. – 20.06.2011, poniedziałek.

 

Dzień 4. W dolinie Indusu, widok na Nanga Parbat

Budzą nas o 5.30. Śniadanie o 6 i wyjeżdżamy. W okolicy Chilas dolina Indusu przechodzi w rozległą kotlinę, dzięki czemu prędkość podróżna nieco wzrasta. Jedziemy prawie 40 km/h, czyste szaleństwo. Pojawiają się wydmy piaszczyste, pozostałość po ogromnych lodowcach plejstoceńskich. Krajobraz jak na pustyni. Około 10 zza zakrętu wyłania się Nanga Parbat. Zatrzymujemy się na parę zdjęć. O 11.30 kotlina się kończy, opuszczamy ubogi Kochistan i wjeżdżamy ponownie w wąwóz, tym razem już w Baltistanie. Pojawia się więcej zieleni, sady, drzewa, pola uprawne. Widać sporo kanałów irygacyjnych i szkół pobudowanych przez rząd Pakistanu i Unię Europejską. Budująca jest myśl, że ktoś tym biednym ludziom pomaga poprawić swój byt. Niewielkie poletka pełne są ludzi uprawiających pszenicę, jęczmień, ziemniaki czy ryż. O 16 wjeżdżamy w rozległą kotlinę, w której leży Skardu. Urocze miejsce pełne zieleni, nad nami pięciotysięczne szczyty i tylko +30 st. O 17 docieramy do hotelu Masherbrum. W porównaniu z tym w Chilas pełen luksus, w pokoju telewizor, prysznic, klimatyzacja. W hotelu czeka na nas Asghar, właściciel agencji Jasmine Tours. Jutro o 9.30 mamy briefing w Ministerstwie Turystyki, potem przepakowywanie i odpoczynek. Do Askole ostatniej wioski na szlaku wyruszymy dopiero pojutrze. Po kolacji czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. W naszym hotelu spotykamy Zosię. Dziś mieszka w Koblencji, ale pochodzi z Cekcyna w Borach Tucholskich i do szkoły średniej chodziła w Bydgoszczy. Jutro wraz z grupą niemieckich, austriackich i szwajcarskich trekerów rusza pod K2. Może się jeszcze spotkamy po drodze na Lodowcu Baltoro.

Dzień 5. – 21.06.2011, wtorek.

Wreszcie porządnie się wyspaliśmy. Po śniadaniu o 9.20 ruszamy do Ministerstwa Turystyki na briefing. Poznajemy Fabrizio Zangrillego, amerykańskiego wspinacza, prywatnie partnera Kingi Baranowskiej. Będziemy razem z nim i z Kingą szli aż do Concordii (oni podobnie jak Bruno ruszają w tym roku na K2). Po briefingu jeszcze wizyta u fotografa, wypisanie kolejnych papierów z Asgharem i obiad. Po obiedzie chwila drzemki i przepakowywanie plecaków. Wieczorem idziemy się przejść do miasta i zwiedzić górujący nad nim zabytkowy fort, żeby się trochę poruszać po pięciu dniach podróży. Przy okazji dużo rozmawiamy na wszelkie tematy z Brunem i Szakilem. To fajnie, że będziemy razem iść do bazy. Po kolacji długo rozmawiam z Anią (podczas dojścia do bazy nie będzie już zasięgu, a telefon satelitarny jest dopiero w bazie). Strasznie za nią tęsknię. Po dwudziestu pięciu latach marzeń jadę wreszcie na upragniony ośmiotysięcznik, ale nie umiem się cieszyć, może dlatego, że jej tu nie ma.

Dzień 6. – 22.06.2011, środa.

 

Dzień 6. Dolina Braldo, w drodze do Askole

Pobudka o 5.15, szybkie śniadanie i o 6 wyjazd terenówkami do Askole. Po 20 km w Shigar asfalt się kończy, następne 100 km będzie już po bezdrożach. Dolina Braldo raz rozszerza się raz zwęża w wąwóz. Zaczynają pojawiać się coraz wyższe góry (najpierw sześcio- potem siedmiotysięczne). O 11 lunch w pięknym sadzie. Chwilę po nas przyjeżdżają Kinga i Fabrizio i dosiadają się do naszego stolika, a w międzyczasie Asghar informuje nas, że auto się zepsuło i dalej nie pojedzie. Kinga i Fabrizio zabierają Bruno i Szakila, a dla nas Asghar znajduje inne auto. O 12.30 naszym oczom ukazuje się potężny Masherbrum, 7825 m.n.p.m. O 14, po kwadransie karkołomnego podjazdu, docieramy do Askole (nasz szofer musi mieć mocne nerwy). To ostatnia zamieszkała wieś, ok. 3000 m.n.p.m. Mimo wysokości słońce i tu ostro daje się we znaki, jest ponad 30 st. O 16.30 wyruszamy na piętrzący się nad wioską Askole Peak (nikt nie wie ile ma wysokości, wygląda na 3800-3900). Po pół godzinie ścieżka się kończy, brniemy jeszcze 45 min w mieszaninie kamieni, piasku i skał. Altimetr wskazuje 3500 m. Przed nami wyrastają skały zagradzające drogę do przełęczy, nie więcej niż 100 m trójki, może czwórki, ale bez liny nie damy rady więc się cofamy. Po kąpieli zasiadamy do kolacji z Bruno, Asgharem, Szakilem i Fabriziem. Prawie do północy rozmawiamy głównie o K2 i Gasherbrumach.

Dzień 7. – 23.06.2011, czwartek.

 

Dzień 7 Askole. Od prawej przy stole Bruno, Szakil, Asghar i ja

Po śniadaniu o 6, wyruszyliśmy na lekko (plecaki po 8-9 kg) w stronę Baltoro. Początkowo idziemy we czwórkę rozmawiając z Bruno o polskim i francuskim szkolnictwie wyższym. Teren jest zasadniczo płaski i na szczęście jest trochę chmur. Po jakiejś godzinie zostaję sam z kapitanem Szakilem. Rozmawiamy o historii Pakistanu, potem Polski i nawet nie zauważamy jak o 9 docieramy na camping w Korophono (3030 m.n.p.m), urocze miejsce nad potoczkiem, pośród drzew z widokiem na koniec Lodowca Biafo. W oddali piętrzy się siedmiotysięczny Latok. Przed 10 ruszamy z kapitanem dalej. Teraz droga biegnie to zboczem, to wykutymi w skale chodnikami, kilka, kilkanaście metrów nad rzeką. O 11.30 dochodzimy do bocznej dolinki. Po jej przeciwnej stronie widać camping Johla, gdzie mamy spędzić noc. Robi się coraz większy skwar więc z utęsknieniem wypatruję mostu na drugą stronę rzeki. W końcu jest, po jakichś 2 km, i około 12.30 docieramy na camping. Bierzemy kąpiel w rzece (trzeba korzystać póki jest ciepło i woda prezentuje ciekły stan skupienia). Potem trochę prania i uciekamy do namiotów na drzemkę. Około 14 Łukasz zaczyna narzekać na ból głowy i żołądka. Chyba się czymś struł. Dobrze że teraz, a nie podczas wspinania. Może po gorącej herbacie i aspirynie mu przejdzie. Gorąco, nie do wytrzymania. Do 17 nie opuszczamy namiotów. Po kolacji odwiedzamy chłopaków z argentyńsko-katalońskiej wyprawy na Broad Peak (8047 m.n.p.m). Wesoła ekipa. W nocy Łukasz czuje się źle, często wstaje, poci się i ma gorączkę.

Dzień 8. – 24.06.2011, piątek.

Dzień 8..Camping w Payu

Szybkie śniadanie i wczesne wyjście, 6.00. Po pierwsze nie wiemy, jak będzie czuł się Łukasz, czy nie będzie słaby, a po drugie chcemy zdążyć na camping do Payu przed upałem, a to jakieś 6 godz. marszu. Dziś brakuje chmur, więc słońce ostro przygrzewa już od rana. Znowu pełno kurzu i piasku, kiedy wreszcie skończy się ta Sahara i zacznie lodowiec. O 9.30 postój w Bardomal i drugie śniadanie. Łukasz czuje się lepiej. Idzie nawet szybciej niż ja i kapitan Szakil. Po posiłku szybko ruszamy dalej na piachy, bo słońce piecze nieznośnie. O 13 docieramy do Payu (3400 m.n.p.m). Łukasz już zdrowy, wyprzedził nas o jakieś pół godziny. Payu jest piękne, las, camping na zboczu, w dole szeroka rzeka, wokół sześciotysięczne olbrzymy. Dwa kilometry dalej zaczyna się potężny Lodowiec Baltoro, całkowicie przykryty moreną. Kąpiel, krótka drzemka w cieniu drzew i zmęczenie siedmiogodzinnym marszem przechodzi. Po obiedzie spędzamy czas na rozmowach z kapitanem Szakilem i porucznikiem Hazarem, oficerem łącznikowym Katalończyków i Argentyńczyków. Wieczorem żegnamy Kingę i Fabrizia, którzy rano ruszają w stronę K2 (my będziemy mieć jutro dzień przerwy na życzenie naszych tragarzy). Okazuje się, że Kinga pochodzi z Wejherowa na Kaszubach. Jaki świat jest mały.

Dzień 9. – 25.06.2011, sobota.

Dzień 9. Pożegnanie z Kingą Baranowską

Dzień odpoczynku w Payu. Po śniadaniu idziemy z Łukaszem 400 m w górę zbocza, żeby się trochę poruszać (potem pewnie będzie za gorąco). Robimy kilka zdjęć, nagrywamy krótki film i schodzimy. Ostatnie golenie, mycie głowy pod prysznicem. Dziś kończą się luksusy, jutro wchodzimy na lodowiec. Wieczór spędzamy na rozmowach z Brunem, Szakilem, Hazarem i ekipą idącą na Broad Peak. O 22 dzwonię z telefonu satelitarnego do Ani. Głos ma taki dziwny, jakby się coś stało, ale dwa razy mi powtarza, że wszystko w porządku. Jeszcze ponad 5 tygodni rozłąki. Jak to wytrzymać?

Dzień 10. – 26.06.2011,niedziela.

 

Dzień 10. Początek Baltoro. Trango Towers.

Czeka nas długi dzień. Śniadanie o 4.45. Wymarsz 5.10. Początkowo pustynia się kończy, a my wchodzimy na strome zasypane kamieniami czoło lodowca. Godzina jest na tyle wczesna, że na podejściu upał jeszcze nie doskwiera. Po dwóch godzinach schodzimy jednak na prawe zbocze doliny. Znów pełno piasku i kurzu. O 10.30 docieramy do Hobsle na drugie śniadanie. Odrobina orzeszków, dwie herbaty i ruszamy dalej, bo do Urdukas ponoć jeszcze trzy godziny. Na wschodzie wyłaniają się Broad Peak i Gasherbrum IV. Na szczęście z bocznych dolinek schodzą strome lodowczyki, od których odrobinę wieje. Godzinę drogi przed campingiem ponownie schodzimy na lód, potem jeszcze 100 m podejścia na prawe zbocze doliny i jesteśmy w Urdukas. W około piękna trawa i kilkunastometrowe skałki. Widok zapiera dech w piersiach. Na zachodzie Payu Peak i Uli Biafo, dalej potężne Trango Towers, na wprost Baltoro Cathedrals i Lobsang Peak. Otacza nas cudowny amfiteatr turni, wież, szczytów i wiszących lodowców. Aż trudno oderwać oczy. Dowiadujemy się, że Katalończycy mają jakieś problemy. Zaczynamy wypatrywać na zachód. Pojawiają się o 18.30. Jacek jedzie na konno. Nie mógł chodzić z powodu bólu mięśni czworogłowych ud. Najważniejsze, że dopisują im wszystkim humory. Jutro będzie lepiej. Wieczorem nachodzą mnie wyrzuty sumienia. Rodzice i Ania na pewno tam w Polsce bardzo się o mnie martwią. Czuję się strasznym egoistą.

Dzień 11. – 27.06.2011, poniedziałek.

Dzień 11.Camping w Urdukas

Śniadanie o 5.30, zaraz potem wyjście. Zaczyna padać, ale po pół godzinie pogoda się poprawia. Widoki cały czas przepiękne. Przed nami pojawia się świetlista ściana, Gasherbrun 4, po prawej potężny Masherbrun, po lewej słynny Mustagh Tower (7283 m.n.p.m.). O 8.30. zatrzymuje my się na lodowcu na drugie śniadanie. Ruszamy pospiesznie, bo znów zaczyna padać. Ostatnie 2 km pokonujemy niemal biegiem. Jest nieźle, skoro możemy biegać na wysokości około 4300 m.n.p.m. Nie ma jeszcze naszej mesy, ale tragarze zapraszają nas do swojej pałatki. To prości, biedni, ale bardzo życzliwi ludzie. Wypijamy z nimi resztę herbaty i od razu robi się cieplej. Po 10 min zjawia się Iszach i szybko rozstawia namiot mesy. Po chwili ma już dla nas ugotowaną następną herbatę. O 11.30 pogoda się poprawia, rozstawiamy namioty i suszymy przemoczone rzeczy. Później ucinam sobie krótką drzemkę. Od trzech lat nie spałem na lodowcu. Już zdążyłem zapomnieć jakie to przyjemne doznanie. Będzie się trzeba na nowo przyzwyczaić. Z lodowca zejdziemy dopiero za miesąc. Około 13 Bruno prosi nas o krótką lekcję polskiego. Chce sprawić przyjemność Kindze i nauczyć się paru słów w naszym języku. Razem z kapitanem Szakilem próbują wymówić: proszę, dziękuję, zapraszam, jak się masz. Śmiechu jest przy tym co nie miara. Nie wiadomo, który robi to zabawniej. Pogoda jest coraz lepsza i w oddali dostrzegamy po raz pierwszy wierzchołek Gasherbrum II. Z tej perspektywy wygląda jakby był nie do zdobycia. O 17 pogoda znów się psuje więc chowamy się w mesie i resztę dnia spędzamy na rozmowach z Bruno i Szakilem.

Dzień 12. – 28.06.2011, wtorek.

 

Dzień 12.Widok z Concordii na Mitre Peak.

Dziś pobudka dopiero o 6.30. Przed nami tylko 3,5 godz. marszu. Ruszamy przed 7. Niebo pochmurne, ale nie pada. Nigdzie się nie spiesząc na 10 jesteśmy na Concordii (4500 m.n.p.m) miejscu, gdzie łączą się trzy wielkie lodowce i rozchodzą drogi na K2, Broad Peak i Gasherbrumy. Na chwilę pokazuje nam się wierzchołek K2, niestety równie szybko znika w chmurach. Po obiedzie krótka drzemka. Od 13 do 15 bezskutecznie wypatrujemy K2, by zrobić sobie parę fotek.Chmury są za nisko, widać tylko piękny sześciotysięczny Mitre Peak. Po 15 zaczyna padać więc chowamy się do mesy i rozmawiamy, z Bruno o wielkich alpinistach, którzy zginęli na K2. O 16.30 idziemy z Łukaszem w stronę Lodowca Gasherbrum, by się trochę poruszać przed kolacją. Iszach świetnie gotuje, trzeba uważać, by za dużo nie przytyć. Przed kolacją mierzyliśmy sobie tętno. Oboje mamy 68 uderzeń na minutę. Niby nieźle jak na tę wysokość, ale podchodząc pod górę oddech wciąż mocno przyspiesza. Cały wieczór spędzamy na rozmowach z Bruno i Szakilem .Jutro rano nasze drogi się rozejdą. Będzie nam ich brakowało.

Dzień 13. – 29.06.2011, środa.

Wstajemy wcześnie, ok. 5. Śniadanie, krótkie pożegnanie z Bruno, Szakilem, Iszchem i resztą ekipy, i ruszamy w stronę Gasherbrumów. Pogoda nieciekawa, pochmurno, lekki mróz. Idziemy z Dżawedem i czterema tragarzami. Po drugim śniadaniu ok. 8.30 wychodzi słońce. W okolicach 4800 m.n.p.m.zaczyna nas obu trochę boleć głowa. Gdy docieramy do bazy, około 5150 m.n.p.m. boli już całkiem konkretnie. Mimo bólu postanawiam nie leżeć, ale pokręcić się po bazie, pogadać.To najlepsze lekarstwo. Poznajemy doktora Salima – lekarza z pobliskiej bazy wojskowej, Ahmeda – szefa naszej bazy, Musina – naszego kucharza, Salima – pomocnika kucharza. Z polskiej ekipy w bazie jest tylko Ania. Jacek, Masza i Ola są na górze. Rozmawiamy ze wszystkimi do 22. Ból głowy prawie ustępuje. Łukasz też czuje się lepiej.

Dzień 14. – 30.06.2011, czwartek.

Wyspaliśmy się pięknie. Śniadanie dopiero o 8. Rano wychodzi słońce. Na północy ukazuje się potężna zachodnia ściana Gasherbruma I. Ma ponad 2,5 km wysokości. Na południu prześliczna biała piramida Czogolisy. Wykorzystujemy chwile ze słońcem, by się ogolić, umyć głowę i zrobić pranie. O 11 idziemy się przejść w górę po morenie dla aklimatyzacji. To tylko 150 m przewyższenia, a oddech mocno przyśpiesza, serce tłucze się w klatce piersiowej jak oszalałe. Trzeba będzie zostać w bazie co najmniej jeden, dwa dni. Schodzimy do naszych namiotów około 13. W bazie są już Jacek, Masza i Ola. Masza, młoda Ukrainka z Dniepropietrowska obchodzi dziś 21. urodziny. Po obiedzie idę się godzinkę zdrzemnąć. Na 19 Musin i Salim przygotowali dla Maszy kolację urodzinową, pizzę, pizzę wegetariańską, zapiekankę i deser. Oprócz naszej ekipy Masza zaprosiła swojego przyjaciela z Korei – Kima (twardziel – będzie robił nową drogę na Gasherbrum I, a potem wejdzie drogą normalną na Gasherbrum II), Nepalczyka – Ningmę i naszego oficera łącznikowego – Ramzana. Siedzimy przy stole prawie do 22. Pogoda fatalna, sypie śnieg, jest ciepło i wilgotno.

Dzień 15. – 1.07.2011, piątek.

Wstajemy późno. Śniadanie dopiero o 8.15. Pogoda pochmurna, ale nie pada. Około 10 ruszamy na lodospad. Po pół godzinie wychodzi słońce. Docieramy na wysokość 5400 m.n.p.m. i postanawiamy wrócić, gdyż słońce przypieka coraz mocniej, a my nie zabraliśmy kremów do opalania. Najważniejsze, że pokonaliśmy prawie 300 m, a nie bolą nas głowy. Wreszcie zaczynamy się aklimatyzować. Może już jutro ruszymy z tobołami do jedynki na 6000 m. Po zejściu do bazy Jacek bada nam tętno (oboje mamy 69 uderzeń na minutę) i saturację, czyli poziom przyswajania tlenu przez organizm (Łukasz ma 82%, ja 83%), czyli jest nieźle. Po obiedzie kapitan Ramzan czuje się nie najlepiej, ale lekarze wojskowi wsadzają go w worek Gamowa i wieczorem dochodzi do siebie. Strasznie się o niego bałem. Przypomniała mi się wyprawa na Pik Lenina, gdy na podobnej wysokości nie udało nam się uratować dwóch starszych Irańczyków.

Dzień 16. – 02.07.2011, sobota.

Pobudka o 3.40. Wychodzimy 4.30. Plecaki ważą po jakieś 17-18 kg. Lekki mróz, około -5 st. Po zejściu z moreny wiążemy się liną i do przodu. Pokonujemy Ice Fall (przepiękny lodospad) i około 8 na wysokości 5500 m wychodzimy na płaską część lodowca. Niestety po pół godziny wychodzi słońce i szybko zaczyna topnieć śnieg na szczelinach. Trzeba zostawić depozyt i uciekać na dół, mimo że jesteśmy dopiero w połowie drogi do obozu pierwszego (około 5550 m). Schodzimy w dół pospiesznie, tym bardziej że o 11 zaczyna padać śnieg. Po przyjściu do bazy wypijam herbatę i kładę się na pół godziny spać (trudno być wyspanym wstając o 3.40). Gdy się budzę w południe, świeci piękne słońce. Jest okazja by się wykąpać, ogolić, zrobić pranie. Następne kilka dni spędzimy na zakładaniu jedynki. Na obiad Musin przygotował pieczeń z jaka. Niebo w gębie. Około 16 znów zaczyna sypać śnieg. Kładziemy się bardzo wcześnie, ok. 19. Mamy zamiar wyjść razem z Anią około 2.30.

Dzień 17. – 03.07.2011, niedziela.

Budzimy się o 1, ale po całonocnych opadach śniegu są spore zaspy więc decydujemy z Łukaszem, że dziś sobie odpuszczamy. Może być lawiniasto. Pójdziemy jutro. Rano na chwilę wychodzi słońce. Rzucamy się śniegiem jak dzieci. Rzadka okazja, wszyscy są akurat w bazie. Około południa znów zaczyna sypać. Musin po raz kolejny zrobił przepyszny obiad, tym razem pizzę. Jest niesamowity. Po obiedzie gramy z Łukaszem w tysiąca. Przegrywam 5 do 1. Wieczorem dowiadujemy się, że w drodze z bazy do jedynki zaginęła dwójka Japończyków. Najstarszy wspinacz tego lata na Gasherbrumach, blisko siedemdziesięcioletni Matsui z córką. Wczoraj mijaliśmy ich na Ice Fallu. Rzeczywiście poruszali się bardzo powoli. Mamy tylko nadzieję, że po drodze rozbili gdzieś na lodowcu namiot, by poczekać na lepszą pogodę i dziś jakoś dojdą do jedynki. Spać idziemy ponownie bardzo wcześnie (ok. 19.30), bo rano planujemy wyjść o 2.

Dzień 18. – 04.07.2011, poniedziałek.

Śniadanie o 2.30. Ania trochę się grzebie z zakładaniem raków i uprzęży więc wychodzimy dopiero o 3.20. Zaczyna sypać gęsty śnieg. Po pół godzinie Ania rezygnuje i schodzi do bazy. My idziemy dalej w nadziei, że pogoda się poprawi. Około 5 przestaje sypać. O 6.30 mamy już za sobą Ice Fall, a o 7 docieramy do pozostawionych przedwczoraj plecaków z tlenem, gazem, jedzeniem, namiotami i ubraniami. Przepakowujemy się (plecaki ważą teraz po 25 kg) i ruszmy dalej do jedynki (to dopiero jakaś połowa drogi). Czasami zza chmur wychodzi słońce, a my mozolnie pniemy się w górę doliny wśród przepięknych seraków i szczelin. Niestety ze względu na ciężar plecaków idziemy coraz wolniej. Około 11 doganiają nas Jacek, Ola i Masza. Na domiar złego znikają chmury i zaczyna doskwierać zwrotnikowe słońce. Odbijając się od białej powierzchni lodowca piecze niemiłosierne. Masza decyduje się iść z nami. O 12.30 jestem już tak zmęczony, że na wysokości 5850 m (ok. 100 m poniżej jedynki) decyduję się zostawić część sprzętu (jakieś 8 kg). Zejdę po niego jutro rano, gdy nie będzie upału. Na niedługo to jednak pomaga więc Masza zaniepokojona naszym wolnym tempem (to niezbyt mądre przebywać w strefie szczelin w upale) bierze ode mnie jeszcze szable śnieżne i śpiwór. Tym sposobem udaje się nam o 14.20 dotrzeć wreszcie do jedynki (5950 m.n.p.m). Szybko stawiamy namiot, bo znów zaczyna sypać śnieg. Niestety przez pośpiech przemrażam sobie palce prawej dłoni. 15 min gryzienia, bicia i masowania pomaga. Będę musiał do końca wyprawy uważać, żeby palce się nie odmroziły. O 15 padamy z Łukaszem spać. Budzimy się po 17, jesteśmy bardzo zmęczeni, co świadczy o braku aklimatyzacji. Do 20 topimy śnieg i pijemy ile się da. Na tej wysokości powinno się pić nawet 4-5 litrów płynów dziennie. Kładziemy się trochę po 20. Bolą nas obu głowy. To prawie 6 tys. m, ale postanawiamy wytrzymać bez aspiryny, niech organizm sam zwalczy dolegliwość. Jakoś udaje mi się zasnąć, choć kilka razy w ciągu nocy budzi mnie ból głowy.

Dzień 19. – 05.07.2011, wtorek.

 

Dzień 19.Lukasz na tle Gasherbrum V

Wstajemy po 7.30, czujemy się dużo lepiej niż wczoraj, niebo słoneczne z odrobiną chmur, ale jak to zwykle w Karakorum po południu pewnie pogoda się pogorszy. Gotuję wodę dla wszystkich na świeżym powietrzu i niestety za dużo czasu spędzam na słońcu. Kończy się to poparzeniem warg, policzków i skroni. Szczególnie uciążliwe są poparzone usta, gdyż trzeba bardzo uważać przy jedzeniu i piciu. Do końca dnia odpoczywamy (wstaliśmy za późno, by zejść po zostawiony 1,5 km niżej plecak). Jacek, Ola i Masza również nie idą do góry. Obserwujemy wspinających się po poręczówkach Austriaków, Szwajcarów, Włochów, Irańczyków. Niekiedy sześciu lub siedmiu z nich wspina się po jednej linie, co raczej nie jest rozsądne. O 10.30-11 kończą wspinaczkę w obozie drugim, bo upał staje się nie do zniesienia. Poza tym lepiej poczekać, aż Polacy założą wyżej poręczówki. Jacek, Masza i Ola są wręcz wściekli, ponieważ kilka dni temu to oni założyli niemal wszystkie poręczówki między obozem pierwszym a drugim. Szwajcarzy, Austriacy i Włosi obiecali im, że założą liny wyżej z dwójki (6500 m) do trójki (7000 m), ale raczej na to się nie zanosi. Pewnie będą musieli jutro ruszyć i zrobić to sami. Wcześnie kładziemy się spać, jutro o 5 rano trzeba ruszyć po pozostawiony niżej depozyt.

Dzień 20. – 06.07.2011, środa.

Wstajemy o 4, ruszamy przed 5. Termometr wskazuje prawie -15 st. Ubierając buty i raki znów przemrażam sobie palce, tym razem lewej ręki. Znów gryzienie, tłuczenie jednej ręki o drugą i po pół godzinie czucie wraca. Teraz muszę już uważać na obie dłonie. Idziemy w dół bardzo powoli, aklimatyzacja jeszcze nie działa tak jak powinna. Po 1,5 godz. docieramy do depozytu. Biorę mój ośmiokilogramowy plecak i mozolnie pniemy się z powrotem w górę doliny. Tempo jest tragiczne, do obozu docieramy dopiero po dwóch godzinach. Najwyższa pora, bo słońce zaczyna przygrzewać. Gotujemy szybko śnieg i pomni wczorajszych doświadczeń z tutejszym słońcem i przed 10 chowamy się do namiotu. Po drzemce próbujemy w południe połączyć się z Jackiem (poszedł z dziewczynami na ścianę) i z bazą. Niestety bez rezultatu. Z jedynki trudno połączyć się z bazą, a Jacek pewnie właśnie zakłada poręczówki i nie włączył telefonu. Upał jest nie do zniesienia. Wyciągamy śpiwory na dach namiotu, otwieramy oba wejścia i próbujemy wywołać odrobinę przeciągu. Wreszcie przyszedł wymarzony wyż tybetański, a człowiek narzeka. No cóż, trzeba będzie działać w godzinach porannych. Około 12 wspinacze na ścianie też mają wszystkiego dość i po założeniu może ze 150 m poręczówek kończą pracę i zjeżdżają do namiotów. Z tej odległości nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy to nasi, czy ktoś inny. To pewnie robota Jacka i Oli. Kiedy rano obserwowałem w jakim tempie wspinali się z jedynki do dwójki, to jestem niemal pewien, że to oni jako pierwsi staną w tym roku na szczycie. Są w świetnej formie, dolne 500 m ściany zajęło im ledwie 1,5 godz. O 16 na niebie pojawiają się pierwsze cumulusy. Można wreszcie wychylić nos z namiotów nie ryzykując oparzeń. O 18 próbujemy znowu połączyć się z bazą i Jackiem, ponownie nieskutecznie. Nie ma się co o nich martwić, po pierwsze wszystko na ścianie widzieliśmy jak na dłoni, a po drugie, gdyby ktoś się źle czuł, odebraliby telefon. Kładziemy się spać już o 19, bo jutro zejście do bazy na odpoczynek, czyli pobudka koło 4.

Dzień 21. – 07.07.2011, czwartek.

Wstajemy o 4.30. Chwilę po 5.30 ruszamy w dół do bazy. Plecaki lekkie, najwyżej 10 kg. Słaby mróz, pogoda zapowiada się nieźle.Wreszcie zaczyna działać aklimatyzacja i poruszamy się całkiem przyzwoitym tempem. Przy najpiękniejszych szczelinach robimy trochę zdjęć. Do tej pory nie mieliśmy takiej okazji, bo albo plecaki były za ciężkie i nie specjalnie nam się chciało, albo zwyczajnie nie było pogody. Już o 7.30 schodzimy ze strefy szczelin na Ice Fallu. Jeszcze kilka fotek i w dół do bazy. O 9 jesteśmy na śniadaniu w bazie. W czasie naszej nieobecności przeniesiono nasze namioty trochę niżej na rozkaz majora tutejszej jednostki. Podobno kucharz i jego pomocnik coś przeskrobali i major nie chciał ich już oglądać. W południe pogoda nadal jest piękna więc zabieramy się za pranie, mycie i golenie. Przed obiadem kucharz Musin robi nam masaż, ponoć nauczył się go na jakiejś wyprawie od Chińczyków. Jest w tym świetny. Na obiad makaron z jakiem w sosie pomidorowym. Tu też spisał się na medal. Po południu odpoczywamy rozmawiając z Anią i Ramzanem o życiu, o rodzinach. Wieczorem gramy z Ramzanem i Achmedem w pakistańskiego tysiąca. Siedzimy przy kartach do 22, wreszcie nie trzeba wcześnie się kłaść. Niestety wieczorem po trzech ładnych dniach zaczyna sypać.

Dzień 22. – 08.07.2011, piątek.

Z przyzwyczajenia wstaję wcześnie, około 6. Trochę brzuszków i pompek, czuję się lepiej. Pierwszy raz mniej bolą poparzone usta. Po śniadaniu uzupełniam cztery dni relacji, pożera to trochę czasu. Jako że cały czas do obiadu pada, znów gramy z Ahmedem, Salimem i Musinem w karty w namiocie kuchennym. Pogoda stabilna, monsun z południowego zachodu, jest ciepło i pada wilgotny lekki śnieg. Może to i dobrze, niech się wypada, a za dwa dni jak ruszymy w górę, niech przyjdzie wyż. Po obiedzie gramy z Anią i Łukaszem w karty, potem długo rozmawiam z Ahmedem. Niestety nie ma kontaktu z Jackiem i dziewczynami. Ahmed usłyszał od Austriaków, że zeszli bezpiecznie do jedynki. Łukasz rozmawia przez telefon z żoną, w Polsce wszystko w porządku. Zasypiamy wcześnie trochę znudzeni nieróbstwem.

Dzień 23. – 09.07.2011, sobota.

Wyspaliśmy się do godz. 8, pogoda niestety dalej stabilna czyli monsun. Dalej sypie ciężki i mokry śnieg. Dzisiaj postanowiłem nie grać w karty, ale załatwić sprawę raków (moje nie bardzo nadawały się na strome lodowe fragmenty). O 10.30 idziemy z Anią i Łukaszem do Nisara, obiecał nam, że po lanczu przyniesie nam raki. O 12 udaje nam się skontaktować z Jackiem i dziewczynami. Niestety nie udało im się, jak twierdzili Austriacy, zejść do jedynki. Siedzą w dwójce (6500 m) i nie mogą zejść, bo jest prawie metr śniegu. O 14 przychodzi Nisar i przynosi raki. Jakoś udaje mi się je dopasować. Zapadam w półgodzinną drzemkę. O 16 w namiocie Austriaków odbywa się duże zebranie uczestników wszystkich wypraw. Jako że pogoda w następnych dniach ma być lepsza, planują na 14 lipca atak szczytowy. Pytają nas ile Jacek i dziewczyny maja na górze lin. Wiem, że wychodząc na ścianę miał 250 m, ale nie wiem, ile z tego wykorzystał do poręczowania. Gdyby z nim poręczowali, to by wiedzieli, ale oni woleli zejść na odpoczynek. Po zebraniu pakujemy plecaki i idziemy na kolację. Planujemy rano o 2 zjeść śniadanie i pół godz. później iść do góry, założyć obóz trzeci na 7000 m. Niestety jakoś nie jestem senny. Łukasz dawno poszedł spać, a ja rozmawiam z kapitanem Ramzanem prawie do 22.

Dzień 24. – 10.07.2011, niedziela.

Budzik dzwoni o 1:40. Nie pada śnieg, ale są chmury. O 1:50 budzę Musina, Łukasza i Anię. Śniadanie o 2, niestetyy gęsty śnieg zaczyna sypać. Przed 3 ruszamy, ale sypie coraz mocniej. Postanawiamy zawrócić, jest zbyt duże niebezpieczeństwo lawin. O 4 jesteśmy już w cieplutkich śpiworach. Faktycznie około 7 zaczynają zjeżdżać ze stoków ogromne, powolne ciężkie lawiny. Właśnie o tej porze szlibyśmy środkiem doliny, gdzie mogłyby nas dosięgnąć. Nasza decyzja była słuszna. Rano zwinęli namioty i zeszli w dół nasi sąsiedzi Szwajcarzy. Zostawili nam w kuchni kilka serów. Od ponad trzech tygodni nie jadłem żadnego sera, co za miła niespodzianka. Na śniadanie serwują tu tylko zupę mleczną, kaszę lub jajka. Po obiedzie krótka rozgrywka w karty, pogoda dalej nieciekawa. Jacek, Ola i Masza nadal nie są w stanie zejść z dwójki. Kiedy wreszcie skończy się ten monsun. O 19 szybkie pakowanie i do śpiworów. Jutro pobudka znowu o 1.40.

cdn…

Darek Suchomski