Matterhorn drogą Schmidtów nie dla leszczy

W sobotę 18 kwietnia rano, naładowani pozytywną energią, wyruszamy w kierunku Szwajcarii. W niedzielę docieramy do Tasch gdzie na parkingu koło stacji zostawiamy samochód, a następnie koleją jedziemy do Zermatt. Na stacji kolejki linowej nie obyło się bez drobnych problemów – pani w kasie koniecznie chciała znać datę naszego powrotu, a że nie mogliśmy jej podać trzeba było zakupić bilet tylko w jedną stronę. Około godziny 13 wyruszamy nartostradą ze Schwarzsee w kierunku widocznego schroniska Hornlihutte. Matterhorn wita nas piękną pogodą. Przy wejściu na szlak prowadzący do schroniska ktoś zdeponował narty – nie będziemy sami. Podejście w słońcu stanowi istną męczarnię – w sumie zajmuje nam 4,5 godziny (normalnie max 2,5 godziny) – grypa, którą leczyłem przez ostatnie 4 tygodnie przypomniała o sobie. Kilkaset metrów przed Hornlihutte spotykamy schodzącego z towarzyszem Dani Arnolda, który informuje nas, że przetarł drogę pod wejście w ścianę, po czym szybko pomyka w dół. Na drewnianej platformie pod schroniskiem rozbijamy namiot, gotujemy i przygotowujemy sprzęt na wspinaczkę.

Wieczorem dopadają mnie pierwsze objawy choroby wysokościowej –ból głowy i mdłości. Tomek narzeka na razie jedynie na braki kondycyjne, ale wykazuje wielką chęć zmierzenia się jutro z drogą. Budzimy się koło drugiej, nie czuję się najlepiej i namawiam Tomka na Rest, na co ostatecznie przystaje. Przez cały następny dzień wylegujemy się na platformie, w międzyczasie przygotowując nowe miejsce biwakowe w betonowym bunkrze. Czuję się już stosunkowo dobrze, z kolei Tomek zaczyna uskarżać się na ból głowy i przyznaje, że dzień przerwy był najlepszym rozwiązaniem. Wieczorem pojawia się niewielki opad śniegu

Następnego dnia budzimy się koło godziny 1 i około 3 wyruszamy ze schroniska po częściowo zasypanych śladach Daniego. O godzinie 4:30 wbijamy się w ścianę. Początkowe 150 m pokonujemy na żywca, po czy pojawia się bardzo twardy lód – Tomek narzeka się na ból łydek (po lekturze książki Willa Gada zdecydował się na raki dwuzębne, co w zastanych warunkach było poważnym utrudnieniem, nie przebywał również wiele w tym sezonie w górach ) i obstaje za asekuracją. Umawiamy się, że ja prowadzę wyciągi do pierwszego miejsca M5 na schemacie, a on pozostałą część. Decydujemy się na asekurację sztywną. Przejmuję prowadzenie i początkowo w miarę sprawnie poruszamy się do góry – problem stanowi jedynie twardy lód – trudności techniczne umiarkowane, nie przekraczają WI 3 i M4. W miarę pokonywania wysokości tempo maleje, dochodzi do głosu brak aklimatyzacji. Pod koniec dnia mam wrażenie, że jestem w Himalajach – każdy większy wysiłek kończy się długim odpoczynkiem, mam problemy z utrzymaniem równowagi. Tomek, podobnie jak ja odczuwa objawy choroby wysokościowej i chociaż dwoi się i troi nie może przyspieszyć tempa wspinaczki

Wieczorem docieramy do miejsca z którego odchodzi żleb lodowy na Schutle. Jeszcze przed zmrokiem przechodzę trawersem pod ostatni trudny fragment ściany i prowadzenie przejmuje Tomek. Po dwóch krótkich wyciągach na Ice fall (bardzo twardy lód) siada mu czołówka. Jestem zmuszony wrócić na prowadzenie i chcąc nie chcąc pokonuję w żółwim tempie ostatni trudny wyciąg drogi. Tomek idąc bez czołówki trawersem na drugiego, dokonuje cudów, aby nie odpaść od ściany. Od pewnego czasu zaczynam odczuwać obecność trzeciej osoby (Piotrek Sztaba towarzyszy mi już do Solvaya) – Tomek ma podobne wizje. Po kolejnych trzech nietrudnych wyciągach nastaje świt – wysokość dobija nas totalnie ( normalnie teren, który pokonaliśmy w nocy nie zająłby nam więcej niż 2 godz).

Matterhorn 2015.

Efekty nocnej wspinaczki

Tomek stwierdza, że musimy się maksymalnie się nawodnić i rozpoczyna gotowanie. Do grani pozostaje nam do pokonania ostatnia ok. 200 metrowa bariera skalno-lodowa o trudnościach do M3. Tomek nieco pokrzepiony, mając zdecydowanie więcej sił niż ja postanawia prowadzić. Na początku strasznie się miota, nie mając koncepcji jak najłatwiej dojść do włoskiej grani. Sprawę ułatwia mu Dani Arnold, który pojawia się nagle jak zjawa i niczym króliczek z reklamy baterii przemyka obok nas praktycznie bez zatrzymania. Tomek podąża jego śladem i niedługo potem mimo solidnego zmęczenia podziwiamy widoki z grani.

 

Jeszcze jeden trudny wyciąg na grani prowadzi Tomek i z uwagi na łatwiejszy teren mobilizuje mnie do wyjścia na prowadzenie. Poruszając się głównie ostrzem, podążamy już bez asekuracji w kierunku włoskiego wierzchołka z krzyżem.

 

Po krótkim odpoczynku przechodzimy na szwajcarski wierzchołek, skąd rozpoczynamy zjazdy granią w kierunku schroniska Solvay –pierwszy z głowy figurki św. Bernarda. Około godziny 2 w nocy po wielogodzinnych zjazdach i problemach z liną, która cały czas utrudnia nam życie docieramy do schroniska, gdzie pozostaje jedynie wolne miejsce na glebie. Korzystamy z wody udostępnionej przez współtowarzyszy ( Tomek jak zwykle zajmuje się kuchnią – dzięki partnerze) i szybko przygotowujemy miejsce do spania. Przez całą noc męczy mnie duszący kaszel. Rano budzimy się około 10, gotujemy ostatni litr wody i ruszamy w dol. W międzyczasie helikopter zdejmuje ze schroniska jakiegoś Włocha. Po mozolnych i uciążliwych zjazdach (lina walczy z nami do upadłego) około godziny 19 docieramy do wejścia w grań Hornli. Następnego dnia schodzimy do Schwarzsee – Tomek co chwilę zmusza mnie do marszu.

Reasumując:

Droga posiada trudności techniczne WI3/4 i M4. Podstawą do jej przejścia jest odpowiednia aklimatyzacja i dobra kondycja. Na powagę drogi wpływa niebanalne, przeszło 2 km zejście. Do osiągnięcia sukcesu potrzeba jeszcze dwóch dni dobrej pogody i odpowiedniej psychy – mimo wszystko nie jest to droga dla leszczy.